niedziela, 18 stycznia 2015

Skifree na Puchatku - Johanna

Przygotowania do wyjazdu zaczęliśmy od zamówienia odpowiednich warunków narciarskich. Robimy tak zawsze, ponieważ wtedy mamy pewność, że wyjazd będzie udany pod każdym względem. I tym razem nie zawiedliśmy się. 


Nasz cel – Szklarska Poręba. 
No i po drodze Wojcieszyce – bo tam był nasz hotel.




Dzień pierwszy spędziliśmy na podróży autokarem, zorganizowaną grupą, w świetnym towarzystwie. Podróż przebiegła sprawnie, bez żadnych niespodzianek czy ekscesów. W końcu to nie daleko. Może jedna rzecz warta jest wspomnienia. Na jednej ze stacji benzynowych, na której zatrzymaliśmy się na siusiu, powitał nas widok rodem z „Misia”. Wszystkie półki części sklepu znajdującego się „za ladą”  wypełnione były flaszkami. Co prawda nie był to ocet, ale wódka, jednak sposób ustawienia butelek dawno niespotykany… ustawione były rzadko, bardzo rzadko, jak gdyby ktoś usilnie chciał wypełnić pustkę. Mimo to stały rzędami na kilku półkach, wszystkie takie same. Nie sposób było nie zwrócić na to uwagi. 


Gdy dotarliśmy na miejsce, rozpakowaliśmy się szybciutko i popędziliśmy na stok. Było już za późno na szusowanie, ale postanowiliśmy się rozejrzeć. Czynny był tylko wyciąg na Puchatka, stok niemalże spływał wodą. Ale przecież jutro będzie lepiej! Pani w okienku próbowała nas zniechęcić do kupna już dziś karnetów na kolejne trzy dni, była nawet bardzo przekonująca, ale nie daliśmy się! Nabyliśmy karnety trzydniowe, od niedzieli do wtorku, po cenie obniżonej, sobotniej, ze względu na nieczynny wyciąg na Śnieżynkę. Promocja. Fuksa mieliśmy. Od niedzieli powróciła normalna cena!
Przecież pogodę mieliśmy zamówioną! Jutro będzie padał śnieg i będą idealne warunki do jazdy na nartach. W czasie wyjazdu wyjdzie też słońce. O to byliśmy spokojni :)


Mieszkaliśmy w Hotelu „Jan” w  Wojcieszycach, miejscowości pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą. Bardzo fajne warunki, pyszne jedzenie, aquapark. I choć niektórzy z naszej grupy naczytali się negatywnych komentarzy w Internecie, nie znaleźliśmy dla nich potwierdzenia. W pokojach było baaardzo ciepło, na basenie jeszcze bardziej – można było się wygrzać po kilkugodzinnym przebywaniu na wietrze i śniegu. Basen, jacuzzi, sauny i balia z lodowatą wodą były dostępne praktycznie bez ograniczeń. Gości w hotelu było mało, więc korzystaliśmy do woli. Nawet weszłam do balii… było strasznie. Ale jak cudownie było kiedy już z niej wyszłam! Po całych 6,5 sekundach!


Drugi i trzeci dzień spędziliśmy na stoku. Podobnie jak czwarty – ale wtedy było jakby cieplej.  A niedziela to lodowaty wiatr wbijający igły w nasze twarze. W poniedziałek jeszcze bardziej lodowaty, zamarzaliśmy w mgnieniu oka.


Zaczęliśmy oczywiście od łatwej niebieskiej trasy. Krzesełka sennie przesuwały się, to znów zatrzymywały bujając się na wietrze, aż po zaledwie piętnastu minutach dowoziły nas na szczyt. No może nie na sam szczyt – na drugi koniec Puchatka – około półtora-kilometrowej niebieskiej trasy zjazdowej. Ach te nasze koleje linowe…


Nasz druga opcja to kolej niemal na Szrenicę – ten sam czas, około trzy-i-pół-kilometrowa czerwona trasa zjazdowa. Końcowy odcinek – jakieś 25% trasy – kuliliśmy się z zimna. Ba, żeby z zimna… Z lodowatości! Duża wilgotność powietrza, non stop padający gruby śnieg i silny wiatr powodowały, że lodowe igły wbijały się w opatulone twarze, głowy, czaszki. Wielowarstwowe ochrony w postaci kominiarek, kominów, gogli i kasków nie dawały rady. Wystarczyły milimetrowe szpary i zlodowacenie wdzierało się nam do mózgów. Kraina Lodu. Po zejściu z kanapy, które było utrudnione przez wiejący w twarz wiatr, okazało się, że jesteśmy oblodzeni od stóp do głów. Wszystko sztywne. Gogle pokryte warstwą lodu. Biegun północny. Dopiero po zjeździe kilkadziesiąt metrów niżej, lód odpuszczał i robiło się normalnie. Po dwóch zjazdach zrezygnowaliśmy. Ból podczas wjazdu był tak nieznośny, że zdecydowanie zniechęcał do dalszych zjazdów Śnieżynką.


Zostaliśmy na Puchatku, który pomimo moich obaw, że jest raczej oślą łączką, okazał się całkiem fajnym stokiem, nadającym się zarówno do nauki, jak i do przyjemnego zjeżdżania i szlifowania umiejętności. Można się było nieźle bujnąć…


Cały czas padał śnieg. Zaczął w niedzielę rano. Zazwyczaj stok jest najfajniejszy rano, po wyratrakowaniu, a potem, w ciągu dnia, pojawiają się odsypy, muldy, zlodowacenia. Tym razem było dokładnie na odwrót. Przygotowany od rana twardy, zmrożony stok, z każdym zjazdem stawał się przyjemniejszy… Wręcz miły w dotyku, aksamitny i puchaty. Pod tym względem było idealnie.


Podobnie w poniedziałek. Tyle, że w poniedziałek temperatura była wyższa, zrobiło się wilgotno. Śnieg się specjalnie nie topił, ale oblepiał nas mocno i moczył ubrania. Moje spodnie z obu stron… 

Oczywiście zrobiliśmy sobie codziennie małą przerwę na małe co nieco… Dla dzieci oznaczało to hot-doga i gorącą czekoladę, dla nas grzańca. Eh, jak on smakował w odpowiednim miejscu i w odpowiednim towarzystwie!

Ostatniego dnia szusowania pojawiło się, zgodnie z naszymi przewidywaniami, SŁOŃCE. Krajobraz iście alpejski… słońce i pogoda, piękny śnieg, żyć nie umierać. Wiatr na górze nadal wiał, ale temperatura odczuwalna nie wynosiła już -18oC. Było zdecydowanie cieplej i wiatr był już do zniesienia. Śnieżynka pokazała się nam ze swojej najlepszej strony. Tym razem nie odpuściliśmy i śmigaliśmy po czerwonej. 


Podsumowując, nasz grafik był dość napięty. Rano śniadanie, zaraz potem wyjazd na narty. Jazda do szesnastej. Po powrocie obiadokolacja. Wieczorem basen – nie było nawet czasu na krótka drzemkę! A wieczorem spotkania integracyjne. Pierwszego dnia zagraliśmy też w towarzyską grą planszową Alias – i śmiechu było co nie miara! No bo jak trzeba było pokazać chomika w kieracie… tego niestety nie potrafię opisać. Musicie to sobie wyobrazić. Podczas jednego z tych spotkań odbyły się także Mistrzostwa Wycieczki w Piłkarzyki. 

Więc jak teraz słyszę „Odpoczęłaś?” No coż… nie pojechałam odpoczywać :)

Wyjazd mega udany, gwarantem tego jest oczywiście doborowe towarzystwo. Hotel, pogoda i cała reszta to rzecz wtórna. Ale to też było bez zarzutu!

 Ja to mam szczęście!

ps. te włochate ślady na niektórych fotkach w dolnym lewym rogu to oczywiście niedźwiedź...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz