niedziela, 21 sierpnia 2016

Boska Chorwacja



Chorwacja mnie nie wołała, nie chciałam tam jechać, nie czułam, że to będzie jakieś wyjątkowe miejsce. Kilka razy już prawie się tam wybraliśmy, ale ciągle coś nie wychodziło. A to termin nie ten, a to z noclegami jakieś przepychanki. Nie wychodziło i już. Moje moce działały podświadomie – nie chciałam jechać i wszechświat odpowiadał na moje pragnienia. Tym razem jednak dałam się przekonać – towarzystwo w końcu najważniejsze.

 
Zabukowaliśmy noclegi w super cenie dnia i postanowiłam zmienić swoje nastawienie. Naprawdę cieszyłam się, że jedziemy. Trasa trwała długo. Miało być 12-14 godzin – nie wiem skąd my wzięliśmy taki optymistyczny scenariusz! Korek po wyjeździe z Poznania, co opóźniło nas o dobre pół godziny. Spotkanie z policją, co zakończyło się na szczęście jedynie małym mandatem „za nie-manie gaśnicy”. Szukanie stacji benzynowej w nocy, co okazało się niełatwe, gdyż większość stacji w Niemczech jest w nocy zamknięta. Kontrola dokumentów na granicy słoweńsko-chorwackiej, co okazało się przeżyciem na krawędzi, bo ktoś nie mógł znaleźć portfela z dokumentami. Ostatecznie po 20 godzinach byliśmy na miejscu. I to wcale nie gdzieś daleko na południu. 

 
Nasz apartament znajdował się w Sevidzie, niedaleko Splitu. Linku Wam nie podam, ponieważ jest to tak rewelacyjne miejsce, że nie chcę żeby ktoś mi je sprzątnął sprzed nosa w przyszłym roku. Tak, w przyszłym roku też jedziemy! Nie wiem czy się zakochałam w Chorwacji – z takimi deklaracjami jestem ostrożna – ale było przepięknie, fantastycznie, cudownie, bajkowo, ślicznie… i jedynym minusem był fakt, że trzeba było wracać. Mąż mi teraz wypomina, że nie chciałam…



Nasz apartament znajdował się na niedużym stoku, na skraju pięknej zatoki. Apartament nowy, czysty, rewelacyjnie wyposażony. Z tarasem z dwóch stron, z widokiem na zatokę ale też na pełne morze – co, z tego co zdążyliśmy się zorientować, nie zdarza się często. Około 50 m do wody – dosłownie kilka kroków w dół. A woda! Marzenie. Kryształowo czysta, przezroczysta, błękitna… no i ciepła. Były kraby i ośmiornice, były i jeżowce, o czym najmłodszy przekonał się na własnej skórze oraz meduzy, o czym z kolei na własnej skórze przekonał się starszy.

I najważniejsze! Turystów jak na lekarstwo:) Miejscowość, w której byliśmy to typowe letnisko dla Chorwatów, który na co dzień mieszkają w Splicie bądź innych okolicznych miastach, a tutaj przyjeżdżają na wakacje. Tylko nieliczne apartamenty są udostępniane turystom. Polaków spotkaliśmy raz. I po tym co zobaczyłam na stacji benzynowej w okolicach Zadaru, na której zatrzymaliśmy się po drodze, bardzo mnie to cieszyło. A co zobaczyliśmy? A raczej usłyszeliśmy? Tłumy Polaków pędzących do ciepłych krajów. Oblegane toalety i kasy. O fuck! - pomyślałam - jak tak będzie na plaży, to ja dziękuje za takie wakacje. Na szczęście towarzystwo rozjechało się w różnych kierunkach. I naprawdę odpoczywałam. Chłonęłam każdą chwilę bezczynności. Kiedy siedziałam na tarasie z kawą w wydaniu letnim, kiedy smażyłam się na betonowym podeście nad wodą, kiedy pływałam w pięknej wodzie naszej zatoki, kiedy czytałam książkę, kiedy piłam chorwackiego Radlera. Beztroska, lenistwo, błogość. 


Oczywiście to nie tak, że przeleżeliśmy do góry brzuchem cały pobyt (choć przyznam, że taka opcja jest dla mnie kusząca). Średnio co drugi dzień wyjeżdżaliśmy do pobliskich miejscowości, w celu zwiedzania zewnętrznego (czyli bez wstępu do kościołów i muzeów, co jak wiecie nigdy nie było moją pasją) oraz w celu obejrzenia i skorzystania z innych plaż. W ten sposób zwiedziliśmy Trogir – przepiękne miasteczko położone na wyspie, zabudowane starożytnymi kamieniami, co uwielbiam. Split – równie piękna starówka i fajne widoki z punktu widokowego, do którego zawiozła nas turystyczna ciuchcia. Było nas 16 osób (zjechaliśmy się wszyscy znajomi, którzy byliśmy wtedy w Chorwacji w okolicznych miasteczkach), więc pieszo nie było możliwości, żeby się nie pogubić i spełnić wszystkie wymagania co do kierunku zwiedzania jednocześnie. Rzeczona ciuchcia była rozwiązaniem może nie idealnym ale odpowiednim na tamten moment. Nie obyło się oczywiście bez zakupu magnesów na lodówkę – bo przecież nigdzie takich nie ma! Jakieś lody, kawa w kameralnych miejscowych knajpeczkach. Przemiło. Takie zwiedzanie to ja lubię. Zobaczyliśmy też Primosten, Rogoźnicę, Marinę, Poljicę. Trochę spacerowo, trochę plażowo – zależy co było w danym miejscu. W związku z tym, że przy naszej miejscówce nie było plaży z prawdziwego zdarzenia (co nie było żadną wadą, wręcz przeciwnie), chcieliśmy takową odwiedzić gdzieś w pobliżu. I okazało się, że takich plaż jest sporo. Bardzo sympatyczne miejsca, większe, takie kurortowe i mniejsze, wąskie, bardziej kameralne. I spędzaliśmy tam fajny czas, ale zawsze z przyjemnością wracaliśmy do naszego zakątka, naszego spokoju i naszej ciszy. I wtedy kontemplowaliśmy zachody słońca – codziennie inne wrażenia kolorystyczne.





  
Tak od strony technicznej – jechaliśmy samochodem (niektórzy już zapewne się domyślili), co pozwoliło nam zabrać trochę zapasów z Polski – jakby nie było to trochę oszczędności, bo jedzenie w Chorwacji do najtańszych nie należy, zwłaszcza owoce, co nas trochę rozczarowało. Poza tym, dzięki temu, że mieliśmy auto, mogliśmy się swobodnie przemieszczać i zwiedzać okolicę. Pewnie, że można wynająć auto… Ale po co. Poza tym nasza miejscówka była w takim miejscu, na końcu świata, że chyba żaden transfer z lotniska tam nie dojeżdża;) Więc było wygodnie.



Droga powrotna była dużo szybsza – jedyne 18 godzin… Za rok chyba to podzielmy na dwie części i zaliczymy po drodze jakiś nocleg albo termy na Węgrzech w celach odpoczynku. Tym bardziej, że chcemy też uderzyć na południe, a wtedy powrót będzie jeszcze dłuższy.


2 komentarze:

  1. No i teraz jeszcze bardziej "choruję" na Chorwację! Przez Ciebie!! :P ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choruj, choruj, a potem pojedź! Cudowne miejsce na odpoczynek:)

      Usuń