Chorwacja mnie nie wołała, nie chciałam tam jechać, nie czułam, że to będzie jakieś wyjątkowe miejsce.
Kilka razy już prawie się tam wybraliśmy, ale ciągle coś nie wychodziło. A to termin
nie ten, a to z noclegami jakieś przepychanki. Nie wychodziło i już. Moje moce
działały podświadomie – nie chciałam jechać i wszechświat odpowiadał na moje
pragnienia. Tym razem jednak dałam się przekonać – towarzystwo w końcu
najważniejsze.
Zabukowaliśmy noclegi w super cenie dnia i
postanowiłam zmienić swoje nastawienie. Naprawdę cieszyłam się, że jedziemy. Trasa
trwała długo. Miało być 12-14 godzin – nie wiem skąd my wzięliśmy taki
optymistyczny scenariusz! Korek po wyjeździe z Poznania, co opóźniło nas o
dobre pół godziny. Spotkanie z policją, co zakończyło się na szczęście jedynie
małym mandatem „za nie-manie gaśnicy”. Szukanie stacji benzynowej w
nocy, co okazało się niełatwe, gdyż większość stacji w Niemczech jest w nocy
zamknięta. Kontrola dokumentów na granicy słoweńsko-chorwackiej, co okazało się
przeżyciem na krawędzi, bo ktoś nie mógł znaleźć portfela z dokumentami. Ostatecznie
po 20 godzinach byliśmy na miejscu. I to wcale nie gdzieś daleko na południu.
Nasz apartament znajdował się w Sevidzie, niedaleko Splitu. Linku Wam nie
podam, ponieważ jest to tak rewelacyjne miejsce, że nie chcę żeby ktoś mi je
sprzątnął sprzed nosa w przyszłym roku. Tak, w przyszłym roku też jedziemy! Nie
wiem czy się zakochałam w Chorwacji – z takimi deklaracjami jestem ostrożna –
ale było przepięknie, fantastycznie, cudownie, bajkowo, ślicznie… i jedynym
minusem był fakt, że trzeba było wracać. Mąż mi teraz wypomina, że nie
chciałam…
Nasz
apartament znajdował się na niedużym stoku, na skraju pięknej zatoki. Apartament
nowy, czysty, rewelacyjnie wyposażony. Z tarasem z dwóch stron, z widokiem na
zatokę ale też na pełne morze – co, z tego co zdążyliśmy się zorientować, nie
zdarza się często. Około 50 m do wody – dosłownie kilka kroków w dół. A woda!
Marzenie. Kryształowo czysta, przezroczysta, błękitna… no i ciepła. Były kraby
i ośmiornice, były i jeżowce, o czym najmłodszy przekonał się na własnej skórze
oraz meduzy, o czym z kolei na własnej skórze przekonał się starszy.
I
najważniejsze! Turystów jak na lekarstwo:) Miejscowość, w której byliśmy to typowe
letnisko dla Chorwatów, który na co dzień mieszkają w Splicie bądź innych okolicznych
miastach, a tutaj przyjeżdżają na wakacje. Tylko nieliczne apartamenty są
udostępniane turystom. Polaków spotkaliśmy raz. I po tym co zobaczyłam na
stacji benzynowej w okolicach Zadaru, na której zatrzymaliśmy się po drodze,
bardzo mnie to cieszyło. A co zobaczyliśmy? A raczej usłyszeliśmy? Tłumy
Polaków pędzących do ciepłych krajów. Oblegane toalety i kasy. O fuck! -
pomyślałam - jak tak będzie na plaży, to ja dziękuje za takie wakacje. Na
szczęście towarzystwo rozjechało się w różnych kierunkach. I naprawdę
odpoczywałam. Chłonęłam każdą chwilę bezczynności. Kiedy siedziałam na tarasie
z kawą w wydaniu letnim, kiedy smażyłam się na betonowym podeście nad wodą,
kiedy pływałam w pięknej wodzie naszej zatoki, kiedy czytałam książkę, kiedy
piłam chorwackiego Radlera. Beztroska, lenistwo, błogość.
Oczywiście
to nie tak, że przeleżeliśmy do góry brzuchem cały pobyt (choć przyznam, że
taka opcja jest dla mnie kusząca). Średnio co drugi dzień wyjeżdżaliśmy do
pobliskich miejscowości, w celu zwiedzania zewnętrznego (czyli bez wstępu do
kościołów i muzeów, co jak wiecie nigdy nie było moją pasją) oraz w celu
obejrzenia i skorzystania z innych plaż. W ten sposób zwiedziliśmy Trogir –
przepiękne miasteczko położone na wyspie, zabudowane starożytnymi kamieniami,
co uwielbiam. Split – równie piękna starówka i fajne widoki z punktu
widokowego, do którego zawiozła nas turystyczna ciuchcia. Było nas 16 osób
(zjechaliśmy się wszyscy znajomi, którzy byliśmy wtedy w Chorwacji w okolicznych
miasteczkach), więc pieszo nie było możliwości, żeby się nie pogubić i spełnić
wszystkie wymagania co do kierunku zwiedzania jednocześnie. Rzeczona ciuchcia
była rozwiązaniem może nie idealnym ale odpowiednim na tamten moment. Nie obyło
się oczywiście bez zakupu magnesów na lodówkę – bo przecież nigdzie takich nie
ma! Jakieś lody, kawa w kameralnych miejscowych knajpeczkach. Przemiło. Takie
zwiedzanie to ja lubię. Zobaczyliśmy też Primosten, Rogoźnicę, Marinę, Poljicę.
Trochę spacerowo, trochę plażowo – zależy co było w danym miejscu. W związku z
tym, że przy naszej miejscówce nie było plaży z prawdziwego zdarzenia (co nie
było żadną wadą, wręcz przeciwnie), chcieliśmy takową odwiedzić gdzieś w
pobliżu. I okazało się, że takich plaż jest sporo. Bardzo sympatyczne miejsca,
większe, takie kurortowe i mniejsze, wąskie, bardziej kameralne. I spędzaliśmy
tam fajny czas, ale zawsze z przyjemnością wracaliśmy do naszego zakątka,
naszego spokoju i naszej ciszy. I wtedy kontemplowaliśmy zachody słońca – codziennie
inne wrażenia kolorystyczne.
Tak
od strony technicznej – jechaliśmy samochodem (niektórzy już zapewne się
domyślili), co pozwoliło nam zabrać trochę zapasów z Polski – jakby nie było to
trochę oszczędności, bo jedzenie w Chorwacji do najtańszych nie należy,
zwłaszcza owoce, co nas trochę rozczarowało. Poza tym, dzięki temu, że mieliśmy
auto, mogliśmy się swobodnie przemieszczać i zwiedzać okolicę. Pewnie, że można
wynająć auto… Ale po co. Poza tym nasza miejscówka była w takim miejscu, na
końcu świata, że chyba żaden transfer z lotniska tam nie dojeżdża;) Więc było
wygodnie.
Droga
powrotna była dużo szybsza – jedyne 18 godzin… Za rok chyba to podzielmy na
dwie części i zaliczymy po drodze jakiś nocleg albo termy na Węgrzech w celach
odpoczynku. Tym bardziej, że chcemy też uderzyć na południe, a wtedy powrót
będzie jeszcze dłuższy.
No i teraz jeszcze bardziej "choruję" na Chorwację! Przez Ciebie!! :P ;)
OdpowiedzUsuńChoruj, choruj, a potem pojedź! Cudowne miejsce na odpoczynek:)
Usuń