niedziela, 2 października 2016

Rajskie klimaty - zeszłorocznych wakacji część czwarta


O czasie dygresja...

Czas zwolnił, zatrzymał się. W dwóch zegarach prawie jednocześnie wyczerpały się baterie. Jeden stanął, drugi mocno zwolnił i jeszcze starał się nadganiać przez kilka dni. Ale nic z tego. Może czas daje mi znać, że nie ma się co tak spieszyć z życiem? – Zwolnij – mówi. Zegar ścienny tyka w miejscu – sekundnik jeszcze żyje, zegarek na rękę spóźnił się znacznie aż w końcu poddał się i zasnął. I dobrze. Przecież szczęśliwi ludzie czasu nie liczą. Po co mi zegarki.
 

Rok później 
(Wypadałoby dopisać resztę...)

Z Lublina pojechaliśmy na południe, nad Solinę, nad San, w okolice Rajskiego, do uroczego pensjonatu na odludziu. Wcześniej zrealizowaliśmy jeszcze zaplanowany wcześniej punkt programu – wizytę w Majdanku. A pensjonat Rajski Gościniec był miejscem, które dawało niesamowite poczucie spokoju. Taka ucieczka od cywilizacji część pierwsza. Bo potem były jeszcze Ustrzyki Górne, które w ogóle obok cywilizacji nie leżały. Ale o tym później. Gościniec, w którym się zatrzymaliśmy przywitał nas rodzinną atmosferą i przyjaznym nastawienie do gości. A gości niewielu, bo i pensjonat niewielki. Spędziliśmy tam dwie noce i trochę żałowaliśmy, że nie zostaliśmy dłużej. W ogóle wniosek taki mam po wyjeździe, że pomysł na objazdówkę rewelacyjny, ale co najmniej 3 nocki z rzędu w jednym miejscu to minimum (może nie absolutne, ale pożądane), żeby nie mieć poczucia, że ciągle jest się w drodze. Trzy nocki gwarantują poczucie chwilowego zasiedzenia i dają szansę odpoczynku bez pośpiechu. W trakcie pobytu zobaczyliśmy oczywiście tamę nad Soliną, zarówno to dużą, jak i mniejszą, duże ilości motocyklistów spędzających wakacje w drodze (inspiracja do kolejnych wyzwań), plażę w Polańczyku – coś na kształt basenu odkrytego i kąpieliska strzeżonego w jednym oraz najważniejsze – cudowne zakole Sanu, w którym moczyliśmy się cały dzień. 

I to było to, dla czego warto wrócić nad San… Miejsce wskazał na właściciel pensjonatu. Dojazd niby prosty, ale bez wskazówek nie da rady trafić, ponieważ miejsce jest dzikie, zejście do niego ukryte w zaroślach, a dojazd leśną drogą do bliżej nieokreślonego miejsca. A nad Sanem mała kamienista plaża (jak w Chorwacji), woda sięgająca kolan, naturalne wodospady, spa. Do tego naturalne zagłębienie pomiędzy skałami – naturalny basen, w którym można płynąć w nieskończoność w jedną stronę – pod prąd. Leżeliśmy w tej wodzie z napojami w rękach i delektowaliśmy się chwilą. Bajeczną chwilą. Gdy w końcu wyszliśmy z wody, bo czas było wracać, dopadły nas końskie muchy – nie może być zbyt pięknie.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz