Na
początek podjechaliśmy do miejsca, gdzie można kupić pamiątki. Kilka budek.
Taki niby rynek... Tam byli ludzie, których mogliśmy zapytać o adres. Bo nazw
ulic to tam nie ma, w ogóle dziko i głucho. Cudownie. Jakże się zdziwiłyśmy z
moją towarzyszką, kiedy w pierwszym sklepiku, do którego podeszłyśmy okazało
się, że jego właściciel właśnie jest naszym gospodarzem. Naprawdę myślałyśmy,
że żartuje... Za kilkanaście minut byliśmy już przed domkiem, w którym
spędziliśmy kolejne, cudowne 4 dni. A domek uroczy, stara chatka, wyremontowana
na potrzeby letników. Wyposażenie z Ikei – co bardzo mi odpowiadało. Na
zewnątrz niebieski stół z niebieskimi krzesłami... wyobraźcie sobie... Niby
przy drodze, ale co to za droga. Turyści nią tylko chodzili. Za płotem
schronisko, co dawało szanse wysłuchać wieczornych koncertów:) A kiedy zeszło się w dół, to
50 m dalej był strumień, a po drodze miejsce na grilla. Powiem Wam, że jeśli
wrócę do Ustrzyk to nie chcę mieszkać nigdzie indziej!
Pierwszego
dnia zaplanowaliśmy wejście na Rawkę. Był wtedy jakiś tropikalny klimat, pot
lał się z nas jakby wiadrami. Duszno, gorąco, mgła. Niewiele było widać, ale za
to jakie ładne zdjęcia wyszły! Dzieci oczywiście biegiem zdobywały szczyty. To
nic, że wyjątkowo duża wilgotność powietrza utrudniała oddychanie. Mimo takich
warunków byliśmy zadowoleni z wędrówki i przebywania w tych pięknych rejonach.
Caryńska
i kamień z wielkim LOVE
Kamień
z wielkim LOVE nabyłam w kiosku przy wejściu do Parku Narodowego, na początku
szlaku czerwonego prowadzącego na Połoninę Caryńską, na parkingu w Ustrzykach
Górnych, tuż przy naszym domu. Nie mogłam nie kupić! Piosenka ta bowiem
towarzyszyła nam przez całe wakacje – słuchaliśmy jej w radiu, a że często
przebywaliśmy w samochodzie, to często się nam zdarzała.
A
wejście na Caryńską było przyjemne, spokojne (bo spokojnie szliśmy) i pełne
radości. Na górze… ach. Kto był to wie. Takich widoków nie ma nigdzie na
świecie! Jakby ktoś rozłożył niedbale zielony mechaty koc. Słońce świeciło,
wiatr powiewał, kryształowe powietrze zapewniało niesłychaną widoczność. Aż żal
było schodzić. A w drodze powrotnej trafiliśmy do Narnii. Tym razem poszliśmy
zielonym szlakiem w stronę Koliby. I otoczenie dzikiej przyrody, zieleni,
jagodowych krzewów sięgających do pasa zaskakiwało nas na każdym kroku.
Niedźwiedzia ani żmii nie spotkaliśmy, ale ponoć były blisko… Barszcz
Sosnowskiego zdarzał się w zasięgu wzroku, ale na szczęście tylko wzroku. Więc
wróciliśmy cali i zdrowi. I szczęśliwi. Następnego dnia miało nas już tu nie
być, więc wieczorem, po powrocie, biesiadowaliśmy przy grillu i chłonęliśmy
atmosferę Bieszczadów całym sobą, tak mocno jak się dało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz