Potem wymyśliłam start w Harpaganie
Usłyszałam od znajomego i doczytałam
potem, że na Harpaganie są też trasy krótsze niż 100 km… No więc skoro
przeszłam 80 km, to 50 zrobię na luziku… no może nie tak zupełnie na luziku,
ale zrobię… Limit co prawda 12 godzin, ale to już przecież nie góry! Była też
trasa na 25 km, ale taka krótka… I kto by pomyślał, że mamy w Polsce góry nad
morzem!! A ludzie jeżdżą po świecie, żeby szukać takich krajobrazów J Tym razem nasza ekipa była już
większa – namówiliśmy znajomych, znajomi namówili swoich i zebrało się nas 10
osób.
Tym razem noclegi na sali
gimnastycznej w szkole-bazie w Bożympolu Wielkim (gdzie to jest?!J). Atmosfera świetna. Tu oprócz
kilku tras pieszych organizatorzy dorzucają również kilka rowerowych oraz mieszaną,
więc jest różnorodność. Jedni wychodzą wieczorem, jedni wychodzą lub wyjeżdżają
rano. Istne szaleństwo – mieliśmy lekkie wrażenie, że organizatorzy nie do
końca panują nad tym wszystkich ale ostatecznie jakoś ogarnęli… Dwóch członków
naszej ekipy zdecydowało się na trasę pieszą 100 km, więc wyszli wieczorem.
Cała reszta z nas położyła się grzecznie spać na materacach i karimatach,
szczęśliwa, z myślą „jak dobrze, że nie muszę wychodzić na noc”, tym bardziej,
że zanosiło się na deszczową aurę i nie było zbyt ciepło. Chłopaki, którzy
poszli na noc, meldowali się kilka razy z trasy – dawali radę! A my wstaliśmy
rano i przygotowaliśmy się do wyjścia.
O 7.30 wystartowaliśmy. Ilość osób
na naszej trasie była niewielka (w porównaniu z Kieratem) – niecałe 300 osób.
Więc po pierwszym punkcie zrobiło się pusto i byliśmy już wtedy zdani na
siebie. I od razu okazało się, jak łatwo się zgubić… PK 2 (punkt kontrolny nr
2) okazał się dość trudny do znalezienia. Zgubiliśmy się, straciliśmy ze 2
godziny i nadrobiliśmy pewnie z 8 km. Ostatecznie do punktu doszliśmy. Następne
poszły już trochę lepiej – czyżby doświadczenie? J Kilometry rosły szybciej niż wynikało to z mapy –
czyli normalnie. Po 7 punktach mieliśmy już w nogach 43 i wtedy czas nam się
skończył. Żeby kontynuować musielibyśmy się przeteleportować do następnego
punktu, ponieważ limit wyznaczony przez organizatorów kończył się za pół
godziny, a do punktu mieliśmy w linii prostej ok. 6 km. W naszym stanie
fizycznym było to po prostu niemożliwe. Więc podjęliśmy decyzję o powrocie do
bazy – przed nami było ok 10 km i postanowiliśmy wrócić o własnych siłach. Była
nawet szansa, że zmieścimy się w 12 godzinach. W międzyczasie w pole
wyprowadziły nas drogi zrywkowe, których nie było na mapie, bądź te, które na
mapie były a z lasu zniknęły…
Ale bawiliśmy się świetnie – taki
marsz to okazja do spędzenie świetnego czasu w dobrym towarzystwie (mam
wrażenie, że nudni ludzie nie biorą udziału w takich imprezach), można pogadać
i pośmiać się – w biegach ulicznych jest to raczej niemożliwe (dla mnie z
pewnością) lub ograniczone. Na metę wbiegliśmy (tak, wbiegliśmy!) w czasie 12 h
25 min, z zaliczonymi 7 punktami na 11. Dało mi to 44 miejsce na 67 kobiet. W
sumie przeszłam 52 km. Bolało wszystko, ale żyłam! Najbardziej bolały pachwiny
– człowiek jednak nie jest przyzwyczajony do takich długich spacerów… Dlatego
bywały momenty, że podbiegaliśmy trochę, żeby odciążyć pewne partie mięśni i
rozruszać inne. Taki bieg był przyjemny, nawet po 40 km… To jedyne chwile w
moim życiu, w których tak się cieszyłam biegiem! I wyciągnęliśmy istotny
wniosek na przyszłość – trzeba więcej biegać na trasie – wtedy zyskujemy czas
(nawet najwolniejszy bieg jest szybszy niż marsz) i mniej męczymy nogi.
Takie imprezy uczą pokory – byłam
prawie pewna, że damy radę ukończyć rajd w czasie i z wszystkimi punktami. Ale
kilka konkretnych podejść na początku trasy odebrało nam siły… Byłam trochę
rozczarowana, że nie dostaliśmy medali L Na
Kieracie dostali wszyscy – za udział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz