wtorek, 6 maja 2014

BNO - Kierat - Johanna

Pierwszy był Kierat

Dowiedziałam się przypadkiem, że coś takiego odbywa się w Bieszczadach, co roku w maju. 100 km pieszo w 30 godzin – hmm… pomyślałam, że to ciekawe wyzwanie – o orientacji nie miałam wtedy pojęcia, biegałam już wtedy trochę, ale niespecjalnie to lubię, więc opcja marszu zamiast biegu bardzo mi się spodobała. Wydawało mi się to wtedy możliwe do zaliczenia.


No bo skoro nie trzeba biec…
I jest aż 30 godzin na pokonanie dystansu! Miałam za sobą maraton, który ukończyłam w niecałe 5 godzin (wiem, wiem, żaden to wynik dla wytrawnych biegaczy, ale dla mnie był to naprawdę sukces, gdyż maraton pokonałam z uśmiechem na ustach i nie miałam tzw.: ściany, która podobno zdarza się wszystkim). No wiec po maratonie, podczas którego zrobiłam 42 km w 5 godzin, byłam pewna, że raptem 100 km w 30! godzin to nie takie znowu straszne. Więc namówiłam męża i pojechaliśmy. (dla niego był to również pierwszy raz, ale wybiegany jest,  że ho ho!)

Jak się okazało, rajd odbywa się w Limanowej - czyli nie zupełnie w Bieszczadach... a w Beskidzie Wyspowym. W związku z tym, że to daleko, a trzeba było być tam w piątek po południu w raczej dobrej formie, bo wieczorem był start, postanowiliśmy pojechać już w czwartek i zatrzymać się na jedną noc w Krakowie. I tak też zrobiliśmy, dzięki temu zdążyliśmy jeszcze zaliczyć spacer po Wawelu i Starym Rynku. Do Limanowej dojechaliśmy w piątek około południa. Zameldowaliśmy się w hotelu, gdzie mieliśmy dwa noclegi, z czego jeden w terenie J Dostaliśmy pokój czteroosobowy, z innym małżeństwem. Nie była to niespodzianka, zapisując się na rajd i wykupując noclegi wiedzieliśmy, że nie będziemy sami. Ludzie byli mili i bezkonfliktowi więc było ok J Po południu odbyła się odprawa. I to był ten pierwszy moment kiedy pomyślałam: Co ja tu robię?” Profesjonaliści, mapy, kompasy i różne inne trudne słowa… Na szczęście nie byłam sama, więc moje nastawienie mimo wszystko było ciągle bardzo na TAK. Wieczorem ruszyliśmy w trasę wraz z około 800 osobami, którzy również brali udział w tym szaleństwie!

Szło nas tak dużo, że na początku mapa prawie nie była potrzebna… Pierwsze odparzenie na stopie zaczęło się pojawiać już przy pierwszym punkcie. Ale to tylko był sygnał, że trzeba będzie przylepić plaster – i trzeba było od razu, to by się może bąbel nie zrobił… Albo przynajmniej nie tak szybko… Potem zaczęło się ściemniać, wszyscy w czołówkach (takich lampkach na głowach), kiedy się człowiek odwrócił, to widział sznur lampek… uroczy widok J Tego normalnie nie doświadczysz! Kolejne punkty na szczytach (podejścia oczywiście dawały w kość) zdobywaliśmy idąc ciągle w dużej grupie. Tak było przez całą noc, aż do świtu. A świt! Jakież to cudowne doświadczyć wstającego dnia w górach, na polanach, łąkach… Warto było pójść choćby po to! Wrażenia bezcenne! Zmęczenie już było naprawdę duże, ale moment, kiedy można było zgasić latarkę sprawiał, że mieliśmy poczucie, że teraz to już z górki… Ale niestety nie było tak łatwo. Grupa się rozciągnęła, zostaliśmy sami. Zmęczenie narastało, podejście na Luboń Wielki mnie prawie dobiło – bardzo strome, gdyby nie kijki i chwytanie się drzew, to nie wiem… Potem zejście po skałach… Naprawdę hardcore… I tak coraz ciężej i ciężej. Bolało wszystko – pęcherze to tylko jeden z elementów ogarniającego całe ciało bólu. I najsmutniejszy był moment, kiedy uświadomiłam sobie, że nie dam rady fizycznie… Nie chciałam się poddawać, ale moje ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Wtedy zaczął padać deszcz, mieliśmy do pokonania przydługawy, nudny odcinek asfaltem… Ciężko było. Moja głowa się wkurzała na ciało! Ale postanowiłam się nie poddawać do końca. I szliśmy dalej. Kolejny punkt, i jeszcze jeden. W międzyczasie spotkaliśmy innych zabłąkanych i zmęczonych uczestników – razem kombinowaliśmy, którędy iść. W ten sposób pokonaliśmy m.in.: podmokłą łąkę, całkiem miło było opłukać nogi przez buty J Butom się to przydało – były całe obłocone po wcześniejszych odcinkach. Szliśmy tak, aż już nie mogłam ruszać nogami J

Decyzję o zakończeniu podjęliśmy przy 12 PK. Grupa komandosów też wtedy odpadła – nie jestem taka znowu słaba…J Ostatecznie przeszliśmy ok. 80 km, co zajęło nam ok. 20 godzin. Muszę podkreślić, że wielkim ułatwieniem było to, że punkty kontrolne znajdowały się na trasie – nie trzeba było szukać niczego w gęstwinie. Były to wielkie transparenty, a w nocy ogniska. Jest to istotne, bo jak się przekonałam w kolejnych rajdach, różnie to wygląda. Po powrocie do hotelu (samochodem, nie było szans na powrót na własnych nogach), szybki prysznic (tzn. bardzo powolny bo ruchy jakieś nie takie…) i SPAĆ. Spaliśmy 12 godzin bez przerwy, bez najmniejszego przebudzenia. Rano nie mogłam się ruszać. Byłam szczęśliwa, że już po, ale też, że wzięłam w tym udział. Sprawdziłam się i postanowiłam wtedy, że już nie będę się więcej testować się na takiej trasie – już wiedziałam jaka jest moja granica wytrzymałości fizycznej. Wiedziałam też, że granica mojej wytrzymałości psychicznej nie została osiągnięta.

Rano odbyło się uroczyste zakończenie rajdu – WSZYSCY dostali medale – organizatorzy pięknie w ten sposób podkreślili, że sam udział w rajdzie jest dużą sprawą. A ukończyli go naprawdę najlepsi. Ja ostatecznie zajęłam 428 miejsce w klasyfikacji generalnej i 33 miejsce w kategorii kobiet, z oficjalnym wynikiem 74 km i 22 godziny 44 minuty marszu. Więc jestem z siebie dumna J
 Organizacja imprezy też była na medal! Brawo dla organizatorów!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz