Pierwszy był Kierat
Dowiedziałam się przypadkiem, że coś
takiego odbywa się w Bieszczadach, co roku w maju. 100 km pieszo w 30 godzin –
hmm… pomyślałam, że to ciekawe wyzwanie – o orientacji nie miałam wtedy
pojęcia, biegałam już wtedy trochę, ale niespecjalnie to lubię, więc opcja
marszu zamiast biegu bardzo mi się spodobała. Wydawało mi się to wtedy możliwe
do zaliczenia.
No bo skoro nie trzeba biec…
I jest
aż 30 godzin na pokonanie dystansu! Miałam za sobą maraton, który ukończyłam w
niecałe 5 godzin (wiem, wiem, żaden to wynik dla wytrawnych biegaczy, ale dla
mnie był to naprawdę sukces, gdyż maraton pokonałam z uśmiechem na ustach i nie
miałam tzw.: ściany, która podobno zdarza się wszystkim). No wiec po maratonie,
podczas którego zrobiłam 42 km w 5 godzin, byłam pewna, że raptem 100 km w 30!
godzin to nie takie znowu straszne. Więc namówiłam męża i pojechaliśmy. (dla
niego był to również pierwszy raz, ale wybiegany jest, że ho ho!)
Jak się okazało, rajd odbywa się w Limanowej - czyli nie zupełnie w Bieszczadach... a w Beskidzie Wyspowym. W związku z tym, że to daleko,
a trzeba było być tam w piątek po południu w raczej dobrej formie, bo wieczorem
był start, postanowiliśmy pojechać już w czwartek i zatrzymać się na jedną noc
w Krakowie. I tak też zrobiliśmy, dzięki temu zdążyliśmy jeszcze zaliczyć
spacer po Wawelu i Starym Rynku. Do Limanowej dojechaliśmy w piątek około
południa. Zameldowaliśmy się w hotelu, gdzie mieliśmy dwa noclegi, z czego
jeden w terenie J Dostaliśmy pokój czteroosobowy, z
innym małżeństwem. Nie była to niespodzianka, zapisując się na rajd i wykupując
noclegi wiedzieliśmy, że nie będziemy sami. Ludzie byli mili i bezkonfliktowi
więc było ok J Po południu odbyła się odprawa. I
to był ten pierwszy moment kiedy pomyślałam: „Co ja tu robię?” Profesjonaliści,
mapy, kompasy i różne inne trudne słowa… Na szczęście nie byłam sama, więc moje
nastawienie mimo wszystko było ciągle bardzo na TAK. Wieczorem ruszyliśmy w
trasę wraz z około 800 osobami, którzy również brali udział w tym szaleństwie!
Szło nas tak dużo, że na początku
mapa prawie nie była potrzebna… Pierwsze odparzenie na stopie zaczęło się
pojawiać już przy pierwszym punkcie. Ale to tylko był sygnał, że trzeba będzie
przylepić plaster – i trzeba było od razu, to by się może bąbel nie zrobił…
Albo przynajmniej nie tak szybko… Potem zaczęło się ściemniać, wszyscy w
czołówkach (takich lampkach na głowach), kiedy się człowiek odwrócił, to
widział sznur lampek… uroczy widok J
Tego normalnie nie doświadczysz! Kolejne punkty na szczytach (podejścia
oczywiście dawały w kość) zdobywaliśmy idąc ciągle w dużej grupie. Tak było
przez całą noc, aż do świtu. A świt! Jakież to cudowne doświadczyć wstającego
dnia w górach, na polanach, łąkach… Warto było pójść choćby po to! Wrażenia
bezcenne! Zmęczenie już było naprawdę duże, ale moment, kiedy można było zgasić
latarkę sprawiał, że mieliśmy poczucie, że teraz to już z górki… Ale niestety
nie było tak łatwo. Grupa się rozciągnęła, zostaliśmy sami. Zmęczenie
narastało, podejście na Luboń Wielki mnie prawie dobiło – bardzo strome, gdyby
nie kijki i chwytanie się drzew, to nie wiem… Potem zejście po skałach…
Naprawdę hardcore… I tak coraz ciężej i ciężej. Bolało wszystko – pęcherze to
tylko jeden z elementów ogarniającego całe ciało bólu. I najsmutniejszy był
moment, kiedy uświadomiłam sobie, że nie dam rady fizycznie… Nie chciałam się
poddawać, ale moje ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Wtedy zaczął padać
deszcz, mieliśmy do pokonania przydługawy, nudny odcinek asfaltem… Ciężko było.
Moja głowa się wkurzała na ciało! Ale postanowiłam się nie poddawać do końca. I
szliśmy dalej. Kolejny punkt, i jeszcze jeden. W międzyczasie spotkaliśmy
innych zabłąkanych i zmęczonych uczestników – razem kombinowaliśmy, którędy
iść. W ten sposób pokonaliśmy m.in.: podmokłą łąkę, całkiem miło było opłukać
nogi przez buty J Butom się to przydało – były całe
obłocone po wcześniejszych odcinkach. Szliśmy tak, aż już nie mogłam ruszać
nogami J
Decyzję o zakończeniu podjęliśmy
przy 12 PK. Grupa komandosów też wtedy odpadła – nie jestem taka znowu słaba…J Ostatecznie przeszliśmy ok. 80 km,
co zajęło nam ok. 20 godzin. Muszę podkreślić, że wielkim ułatwieniem było to,
że punkty kontrolne znajdowały się na trasie – nie trzeba było szukać niczego w
gęstwinie. Były to wielkie transparenty, a w nocy ogniska. Jest to istotne, bo
jak się przekonałam w kolejnych rajdach, różnie to wygląda. Po powrocie do
hotelu (samochodem, nie było szans na powrót na własnych nogach), szybki
prysznic (tzn. bardzo powolny bo ruchy jakieś nie takie…) i SPAĆ. Spaliśmy 12
godzin bez przerwy, bez najmniejszego przebudzenia. Rano nie mogłam się ruszać.
Byłam szczęśliwa, że już po, ale też, że wzięłam w tym udział. Sprawdziłam się
i postanowiłam wtedy, że już nie będę się więcej testować się na takiej trasie
– już wiedziałam jaka jest moja granica wytrzymałości fizycznej. Wiedziałam
też, że granica mojej wytrzymałości psychicznej nie została osiągnięta.
Rano odbyło się uroczyste
zakończenie rajdu – WSZYSCY dostali medale – organizatorzy pięknie w ten sposób
podkreślili, że sam udział w rajdzie jest dużą sprawą. A ukończyli go naprawdę
najlepsi. Ja ostatecznie zajęłam 428 miejsce w klasyfikacji generalnej i 33
miejsce w kategorii kobiet, z oficjalnym wynikiem 74 km i 22 godziny 44 minuty
marszu. Więc jestem z siebie dumna J
Organizacja imprezy też była na medal! Brawo
dla organizatorów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz