Róża Wiatrów
Po powrocie z Harpagana,
wymienialiśmy się ze znajomymi wrażeniami, i jeden z nich podrzucił nam wtedy
linka z Różą Wiatrów, która miała odbyć się 2 tygodnie później w Koziegłowach.
My jeździmy po Polsce, a tu pod nosem taka impreza! Pomysł od razu mi się
spodobał, znajomi podchwycili… i już byliśmy na liście startowej.
Tym razem bez noclegu, bo mego
blisko i start dopiero o 9.00. Pojechaliśmy więc rano do bazy w szkole
podstawowej w Koziegłowach, gdzie spotkaliśmy się z naszą grupą, która rozrosła
się o 2 kolejne osoby J Część z nas wybrała trasę 25 km,
część (w tym ja) 50 km. W związku z tym, że wiele punktów kontrolnych (PK) się
pokrywało, wyruszyliśmy razem, aby się rozdzielić po około 20 km. Start był
nieco opóźniony – wyszliśmy w drogę o 9.40. Niby nic, ale potem, gdy zaczęło
się ściemniać, 40 minut okazało się wielką stratą…
Wybraliśmy kierunek północ – choć z
tego co zauważyliśmy, zdecydowana większość poszła w drugą stronę… Ale dzielnie
pomaszerowaliśmy w obranym kierunku, wierząc, że to dobra decyzja. I mieliśmy
rację, bowiem dwa obszary z mapą jakby sportową, na których znajdowało się
sporo punktów, zaliczyliśmy bez problemu za dnia… W nocy nie mielibyśmy szans
na odszukanie małych lampionów w gęstwinie czy na bagnie. To nie Kierat, gdzie
płonęły ogniska, ani Harpagan, gdzie na punktach rozbite były namioty.
Na początku szło gładko. Każdy punkt
był nagrodą i motywacją do dalszego pokonywania trasy. Staraliśmy się podbiegać
krótkie odcinki, żeby zyskać trochę rezerwy czasowej i odciążyć nogi od
męczącego marszu. Po Harpaganie wiedzieliśmy, że jest to dobra metoda.
Nastawienie mieliśmy świetne – bo tym razem limit wynosił 15 godzin, więcej o 3
godziny, czyli dokładnie o tyle ile nam zabrakło dwa tygodnie wcześniej.
Jak już wspomniałam punkty na
obszarach „specjalnych” poszły gładko. Co prawda na jednym z nich nie było
perforatora (dla niewtajemniczonych: takiego dziurkacza, którym należy
zaznaczyć na karcie swoją obecność w PK), a jednego z punktów nie było w ogóle…
Czego to ludzie w Polsce nie ukradną…
Po wyjściu z drugiego obszaru czekał
nas długi odcinek do PK 22. Byliśmy już od jakiegoś czasu tylko w trójkę –
reszta kontynuowała marsz na trasie 25km i odłączyła się od nas po pokonaniu
„pierwszej mapy specjalnej”. Wiedzieliśmy już, że łatwo nie będzie – mapa nagle
się zmniejszyła (te specjalne miały inną skalę – 1:15000, a całość 1:50000),
poza tym wydruk mapy powodował przekłamania i droga nam się wydłużyła
niemiłosiernie… Przyzwyczajeni do krótkich skoków pomiędzy punktami, szliśmy przed
siebie, nie do końca pewni, czy w dobrym kierunku. Tzn. kierunek był dobry, ale
czy nie zbaczamy? No i zboczyliśmy – szliśmy równolegle do drogi, na której
myśleliśmy, że jesteśmy. Na szczęście intuicja też się przydaje – zwłaszcza gdy
nie wiesz gdzie jesteś, wtedy kompas i mapa na niewiele się zdaje… Więc
ostatecznie trafiliśmy na leśniczówkę, położoną nieopodal dwudziestki dwójki i
punkt był nasz! Siły wróciły, chęci jeszcze bardziej.
I kolejny długi marsz, tu pomagała
trochę świadomość, że już wracamy J
Było już ciężko, zmęczenie dawało o sobie znać, nadal kontynuowaliśmy krótkie
podbiegi. Zaczęło się robić szaro. Jeszcze przed zmrokiem zaliczyliśmy kolejny
punkt. Dystans 50 km okazał się granicą dobrej zabawy i sporego wysiłku, a potem
już walki. PK13 okazał się dla nas pechowy (nie żebym była przesądna –
trzynastkę zawsze lubiłam i myślę, że tu sobie ze mną zwyczajnie pogrywała) –
ukrył się w ciemnościach głęboko i nie pozwolił się odnaleźć… trochę nas to
zmartwiło, ale realnie oceniliśmy nasze szanse, postanowiliśmy dać spokój
trzynastce i poszliśmy dalej, aby zdążyć do mety. Po drodze zahaczyliśmy
jeszcze 11, która była umiejscowiona na końcu strumienia. Będę pamiętać ten
strumień – przeszłam przez niego śmiało, bo widok lampionu bardzo mnie ucieszył J Na szczęście było tylko po kostki
wody… czy czegoś tam czarnego w rowie… Wyskoczyłam żwawo, co uświadomiło mi jak
wiele jeszcze siły we mnie drzemie! Nogi się schłodziły, co było raczej
przyjemne. Potem tylko przedrzeć się przez pokrzywy i byliśmy na głównym
szlaku. Te pokrzywy też będę pamiętać, bo nie miałam długich spodni… I to
nauczka na przyszłość J
Pozostałe punkty odpuściliśmy
świadomie, nawet nie próbując ich szukać, bo po pierwsze, noc była ciemna, po
drugie czas się kończył i moglibyśmy nie zdążyć na metę (15 godzin okazało się
wcale nie tak długim limitem), po trzecie sił już było brak.
Nadal dawaliśmy radę biec krótkie
odcinki, co pozwoliło nam utrzymać nogi w jako takim rozruchu. Bo moja lewa
zaczęła się przykurczać od jakiegoś czasu… nie bolała bardziej niż prawa, ale
jakoś nie chciała się prostować do końca J
Podbiegliśmy ostatni odcinek do
samej szkoły – na boisku przeszliśmy do marszu i dokuśtykaliśmy do biura
zawodów. Oddaliśmy szczęśliwi nasze karty i usiedliśmy na krzesłach, czekając
na coś do picia i spaghetti. Jak usiadłam, to uznałam, że nie wstanę, że będzie
mnie trzeba zabrać stamtąd razem z krzesłem… Bolało, oj bolało. Ale radość była
wielka! Limit czasu nas nie pokonał! 14.48. Zrobiliśmy w sumie 70 km.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało
się, że mamy z moją towarzyszką pudło! 3 miejsce ex aequo w kategorii kobiet!
Uwierzycie?!
Cieszyłyśmy się, że to już koniec,
że żyjemy i dopiero na końcu, że pudło… Absurdalne, niewiarygodne zakończenie.
Martwiłam się, że nie będzie medali dla wszystkich, a wróciłam do domu z
pucharem!
Na koniec chciałabym podziękować
mojemu mężowi, naszemu towarzyszowi doli i niedoli, przewodnikowi,
orientaliście, aniołowi stróżowi i menadżerowi. Dzięki niemu dotarłyśmy tak
daleko. Bez niego nie byłoby to możliwe.
Dziękuję kochanie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz