piątek, 9 maja 2014

BNO - Róża Wiatrów - Johanna

Róża Wiatrów

Po powrocie z Harpagana, wymienialiśmy się ze znajomymi wrażeniami, i jeden z nich podrzucił nam wtedy linka z Różą Wiatrów, która miała odbyć się 2 tygodnie później w Koziegłowach. My jeździmy po Polsce, a tu pod nosem taka impreza! Pomysł od razu mi się spodobał, znajomi podchwycili… i już byliśmy na liście startowej.



Tym razem bez noclegu, bo mego blisko i start dopiero o 9.00. Pojechaliśmy więc rano do bazy w szkole podstawowej w Koziegłowach, gdzie spotkaliśmy się z naszą grupą, która rozrosła się o 2 kolejne osoby J Część z nas wybrała trasę 25 km, część (w tym ja) 50 km. W związku z tym, że wiele punktów kontrolnych (PK) się pokrywało, wyruszyliśmy razem, aby się rozdzielić po około 20 km. Start był nieco opóźniony – wyszliśmy w drogę o 9.40. Niby nic, ale potem, gdy zaczęło się ściemniać, 40 minut okazało się wielką stratą…

Wybraliśmy kierunek północ – choć z tego co zauważyliśmy, zdecydowana większość poszła w drugą stronę… Ale dzielnie pomaszerowaliśmy w obranym kierunku, wierząc, że to dobra decyzja. I mieliśmy rację, bowiem dwa obszary z mapą jakby sportową, na których znajdowało się sporo punktów, zaliczyliśmy bez problemu za dnia… W nocy nie mielibyśmy szans na odszukanie małych lampionów w gęstwinie czy na bagnie. To nie Kierat, gdzie płonęły ogniska, ani Harpagan, gdzie na punktach rozbite były namioty.

Na początku szło gładko. Każdy punkt był nagrodą i motywacją do dalszego pokonywania trasy. Staraliśmy się podbiegać krótkie odcinki, żeby zyskać trochę rezerwy czasowej i odciążyć nogi od męczącego marszu. Po Harpaganie wiedzieliśmy, że jest to dobra metoda. Nastawienie mieliśmy świetne – bo tym razem limit wynosił 15 godzin, więcej o 3 godziny, czyli dokładnie o tyle ile nam zabrakło dwa tygodnie wcześniej.

Jak już wspomniałam punkty na obszarach „specjalnych” poszły gładko. Co prawda na jednym z nich nie było perforatora (dla niewtajemniczonych: takiego dziurkacza, którym należy zaznaczyć na karcie swoją obecność w PK), a jednego z punktów nie było w ogóle… Czego to ludzie w Polsce nie ukradną…

Po wyjściu z drugiego obszaru czekał nas długi odcinek do PK 22. Byliśmy już od jakiegoś czasu tylko w trójkę – reszta kontynuowała marsz na trasie 25km i odłączyła się od nas po pokonaniu „pierwszej mapy specjalnej”. Wiedzieliśmy już, że łatwo nie będzie – mapa nagle się zmniejszyła (te specjalne miały inną skalę – 1:15000, a całość 1:50000), poza tym wydruk mapy powodował przekłamania i droga nam się wydłużyła niemiłosiernie… Przyzwyczajeni do krótkich skoków pomiędzy punktami, szliśmy przed siebie, nie do końca pewni, czy w dobrym kierunku. Tzn. kierunek był dobry, ale czy nie zbaczamy? No i zboczyliśmy – szliśmy równolegle do drogi, na której myśleliśmy, że jesteśmy. Na szczęście intuicja też się przydaje – zwłaszcza gdy nie wiesz gdzie jesteś, wtedy kompas i mapa na niewiele się zdaje… Więc ostatecznie trafiliśmy na leśniczówkę, położoną nieopodal dwudziestki dwójki i punkt był nasz! Siły wróciły, chęci jeszcze bardziej.

I kolejny długi marsz, tu pomagała trochę świadomość, że już wracamy J Było już ciężko, zmęczenie dawało o sobie znać, nadal kontynuowaliśmy krótkie podbiegi. Zaczęło się robić szaro. Jeszcze przed zmrokiem zaliczyliśmy kolejny punkt. Dystans 50 km okazał się granicą dobrej zabawy i sporego wysiłku, a potem już walki. PK13 okazał się dla nas pechowy (nie żebym była przesądna – trzynastkę zawsze lubiłam i myślę, że tu sobie ze mną zwyczajnie pogrywała) – ukrył się w ciemnościach głęboko i nie pozwolił się odnaleźć… trochę nas to zmartwiło, ale realnie oceniliśmy nasze szanse, postanowiliśmy dać spokój trzynastce i poszliśmy dalej, aby zdążyć do mety. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze 11, która była umiejscowiona na końcu strumienia. Będę pamiętać ten strumień – przeszłam przez niego śmiało, bo widok lampionu bardzo mnie ucieszył J Na szczęście było tylko po kostki wody… czy czegoś tam czarnego w rowie… Wyskoczyłam żwawo, co uświadomiło mi jak wiele jeszcze siły we mnie drzemie! Nogi się schłodziły, co było raczej przyjemne. Potem tylko przedrzeć się przez pokrzywy i byliśmy na głównym szlaku. Te pokrzywy też będę pamiętać, bo nie miałam długich spodni… I to nauczka na przyszłość J

Pozostałe punkty odpuściliśmy świadomie, nawet nie próbując ich szukać, bo po pierwsze, noc była ciemna, po drugie czas się kończył i moglibyśmy nie zdążyć na metę (15 godzin okazało się wcale nie tak długim limitem), po trzecie sił już było brak.

Nadal dawaliśmy radę biec krótkie odcinki, co pozwoliło nam utrzymać nogi w jako takim rozruchu. Bo moja lewa zaczęła się przykurczać od jakiegoś czasu… nie bolała bardziej niż prawa, ale jakoś nie chciała się prostować do końca J

Podbiegliśmy ostatni odcinek do samej szkoły – na boisku przeszliśmy do marszu i dokuśtykaliśmy do biura zawodów. Oddaliśmy szczęśliwi nasze karty i usiedliśmy na krzesłach, czekając na coś do picia i spaghetti. Jak usiadłam, to uznałam, że nie wstanę, że będzie mnie trzeba zabrać stamtąd razem z krzesłem… Bolało, oj bolało. Ale radość była wielka! Limit czasu nas nie pokonał! 14.48. Zrobiliśmy w sumie 70 km.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że mamy z moją towarzyszką pudło! 3 miejsce ex aequo w kategorii kobiet! Uwierzycie?!

Cieszyłyśmy się, że to już koniec, że żyjemy i dopiero na końcu, że pudło… Absurdalne, niewiarygodne zakończenie. Martwiłam się, że nie będzie medali dla wszystkich, a wróciłam do domu z pucharem!

Na koniec chciałabym podziękować mojemu mężowi, naszemu towarzyszowi doli i niedoli, przewodnikowi, orientaliście, aniołowi stróżowi i menadżerowi. Dzięki niemu dotarłyśmy tak daleko. Bez niego nie byłoby to możliwe.

Dziękuję kochanie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz