Ostatni
pełen dzień naszego pobytu na wyspie to Klify Dingli, Ghar Lapsi i Blue Grotto,
czyli Malta południowa.
Wsiedliśmy wobec tego w autobus i pojechaliśmy do miejscowości Dingli, a nawet ciut dalej. Kierowca wysadził nas nad samymi klifami. Strasznie wiało! I to zimnym wiatrem. Zrobiło się trochę strasznie, miałam wrażenie, że ten wiatr zdmuchnie mnie z klifów. Ale to nic, potem miało być jeszcze ciekawiej… Póki co, znaleźliśmy ławki, które opisywane są na różnych blogach i usiadłam na jednej z nich. Widok rzeczywiście fantastyczny. Horyzont niewyraźny, jakby morze zlewało się z niebem. W dół bałam się patrzeć, jest naprawdę wysoko.
Poszliśmy wzdłuż drogi rzucając nieśmiałe spojrzenia w kierunku klifów i złapaliśmy kolejny autobus – tym razem do Ghar Lapsi, gdzie miała na nas czekać jedna z lepszych plaż Malty. Zrobiło się cieplej, gdyż przestało wiać. Do samego Ghar Lapsi nie dojechaliśmy, musieliśmy wysiąść chwilę wcześniej. Resztę drogi przebyliśmy spacerem, trochę na skróty po skałach, a trochę drogą, bo na skróty się nie dało. Dlaczego? Bo pełno tam głębokich wąwozów i urwisk…
Ghar Lapsi okazało się być małą betonką wśród skał. Co kto lubi… ale z boku było miejsce do wodowania łódek, gdzie spędziliśmy godzinę gapiąc się w wodę i słuchając huku fal rozpryskujących się na skałach. I to było miejsce sto razy lepsze niż „plaża”. To bardzo fajne uczucie, siedzieć na schodkach - trzymać nogi w wodzie, albo na sierści Czubaki… z tą jedynie różnicą, że sierść była zielona. Mąż oczywiście zaliczał kąpiel. Już ostrożnie, ponieważ tu też dno pokryte było w większości skałami.
Po relaksie wypiliśmy jeszcze kawę, tym razem mrożoną, i piwo Cisk w lokalnej restauracji, przypominającej knajpę na amerykańskich bezdrożach i wyruszyliśmy dalej.
Ostatnim naszym celem była słynna Błękitna Grota. Ciekawa byłam jak bardzo różni się ona od tej, którą widzieliśmy na Gozo. Żeby wydostać się z Ghar Lapsi, należy pójść drogą, gdyż jak już pisałam, ukształtowanie terenu skutecznie likwiduje możliwości pójścia na skróty. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie sprawdzili tej ścieżki, która wiodła z naszego miejsca przystanku na wschód. Mając na uwadze tablice ostrzegające przed zapadaniem się urwiska u jego krawędzi, ostrożnie poszliśmy ścieżką, patrząc raczej w górę, nie w dół. „Jak daleko można dojść tą scieżką?” zapytał mąż jednego z nielicznych spacerowiczów. „Jak daleko chcesz” usłyszał odpowiedź. Niespecjalnie się ktokolwiek orientował w tym temacie. Ale teraz już wiemy, że przejść się da. Spacer po parku to to nie jest, adrenalina skacze, serce wali, ale poszliśmy. Klify na dole, skały na górze. Na szczęście to co było pod nami zobaczyliśmy dopiero jak już mieliśmy najtrudniejszy odcinek za sobą. A co było pod nami? Urwisko było. Pionowe ściany jakby ciosane przez olbrzymów. A my parę metrów powyżej, wąską ścieżynką, na dość stromej ścianie… gdybym się przewróciła, to chyba nie miałabym się na czym zatrzymać. Mam teraz co wspominać, ale dzieci tam nie zabiorę. Dlatego niespecjalnie pamiętam Klify Dingli… pamiętam te nienazwane klify, znajdujące się wtedy pod nami.
Potem już było łagodniej. Po drodze do Groty, chciałam jeszcze zahaczyć o megalityczne świątynie Mnajdra i Hagar Qim, znajdujące się przy drodze. Ale my nie byliśmy przy drodze… Byliśmy dużo niżej, między drogą a morzem. Jednak z dołu nie dało się nie zauważyć wielkich namiotów rozpostartych nad starożytnymi ruinami. Więc ruszyliśmy po prostu do góry. Tam już nie było ścieżki. Wspięliśmy się i już.
Obejrzeliśmy stare kamienie, nacieszyliśmy się widokami, obfotografowaliśmy kaktusowe gaje i zeszliśmy z powrotem w dół. Bo po co iść nudną drogą, skoro tak fajnie jest na skałach… I znów zapędziliśmy się w kozi róg, bo nie było skrótu…
Widzieliśmy już zabudowania rejonu Blue Grotto, ale okazało się, że w poprzek rozciąga się olbrzymi wąwóz, który musieliśmy obejść i ostatecznie i tak wylądowaliśmy na drodze. Po prostu nie dało się inaczej. Ale przejście naszym sposobem na pewno było ciekawsze i dało nam dużo frajdy. Przy Blue Grotto okazało się, że fale są zbyt duże i nie pływają łodzie, z pokładu których można obejrzeć grotę. Więc nie porównałam jej z grotą na Gozo. Jedynie na zdjęciach widziałam, że jest jednak dużo większa.
Wobec
braku możliwości zwiedzania od morza, pospacerowaliśmy po okolicy, zjedliśmy
lody, poczekaliśmy na autobus i wróciliśmy do domu. Z przesiadką w
Valetcie, na którą z wielką
przyjemnością popatrzyłam raz jeszcze.
Wsiedliśmy wobec tego w autobus i pojechaliśmy do miejscowości Dingli, a nawet ciut dalej. Kierowca wysadził nas nad samymi klifami. Strasznie wiało! I to zimnym wiatrem. Zrobiło się trochę strasznie, miałam wrażenie, że ten wiatr zdmuchnie mnie z klifów. Ale to nic, potem miało być jeszcze ciekawiej… Póki co, znaleźliśmy ławki, które opisywane są na różnych blogach i usiadłam na jednej z nich. Widok rzeczywiście fantastyczny. Horyzont niewyraźny, jakby morze zlewało się z niebem. W dół bałam się patrzeć, jest naprawdę wysoko.
Poszliśmy wzdłuż drogi rzucając nieśmiałe spojrzenia w kierunku klifów i złapaliśmy kolejny autobus – tym razem do Ghar Lapsi, gdzie miała na nas czekać jedna z lepszych plaż Malty. Zrobiło się cieplej, gdyż przestało wiać. Do samego Ghar Lapsi nie dojechaliśmy, musieliśmy wysiąść chwilę wcześniej. Resztę drogi przebyliśmy spacerem, trochę na skróty po skałach, a trochę drogą, bo na skróty się nie dało. Dlaczego? Bo pełno tam głębokich wąwozów i urwisk…
Ghar Lapsi okazało się być małą betonką wśród skał. Co kto lubi… ale z boku było miejsce do wodowania łódek, gdzie spędziliśmy godzinę gapiąc się w wodę i słuchając huku fal rozpryskujących się na skałach. I to było miejsce sto razy lepsze niż „plaża”. To bardzo fajne uczucie, siedzieć na schodkach - trzymać nogi w wodzie, albo na sierści Czubaki… z tą jedynie różnicą, że sierść była zielona. Mąż oczywiście zaliczał kąpiel. Już ostrożnie, ponieważ tu też dno pokryte było w większości skałami.
Po relaksie wypiliśmy jeszcze kawę, tym razem mrożoną, i piwo Cisk w lokalnej restauracji, przypominającej knajpę na amerykańskich bezdrożach i wyruszyliśmy dalej.
Ostatnim naszym celem była słynna Błękitna Grota. Ciekawa byłam jak bardzo różni się ona od tej, którą widzieliśmy na Gozo. Żeby wydostać się z Ghar Lapsi, należy pójść drogą, gdyż jak już pisałam, ukształtowanie terenu skutecznie likwiduje możliwości pójścia na skróty. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie sprawdzili tej ścieżki, która wiodła z naszego miejsca przystanku na wschód. Mając na uwadze tablice ostrzegające przed zapadaniem się urwiska u jego krawędzi, ostrożnie poszliśmy ścieżką, patrząc raczej w górę, nie w dół. „Jak daleko można dojść tą scieżką?” zapytał mąż jednego z nielicznych spacerowiczów. „Jak daleko chcesz” usłyszał odpowiedź. Niespecjalnie się ktokolwiek orientował w tym temacie. Ale teraz już wiemy, że przejść się da. Spacer po parku to to nie jest, adrenalina skacze, serce wali, ale poszliśmy. Klify na dole, skały na górze. Na szczęście to co było pod nami zobaczyliśmy dopiero jak już mieliśmy najtrudniejszy odcinek za sobą. A co było pod nami? Urwisko było. Pionowe ściany jakby ciosane przez olbrzymów. A my parę metrów powyżej, wąską ścieżynką, na dość stromej ścianie… gdybym się przewróciła, to chyba nie miałabym się na czym zatrzymać. Mam teraz co wspominać, ale dzieci tam nie zabiorę. Dlatego niespecjalnie pamiętam Klify Dingli… pamiętam te nienazwane klify, znajdujące się wtedy pod nami.
Potem już było łagodniej. Po drodze do Groty, chciałam jeszcze zahaczyć o megalityczne świątynie Mnajdra i Hagar Qim, znajdujące się przy drodze. Ale my nie byliśmy przy drodze… Byliśmy dużo niżej, między drogą a morzem. Jednak z dołu nie dało się nie zauważyć wielkich namiotów rozpostartych nad starożytnymi ruinami. Więc ruszyliśmy po prostu do góry. Tam już nie było ścieżki. Wspięliśmy się i już.
Obejrzeliśmy stare kamienie, nacieszyliśmy się widokami, obfotografowaliśmy kaktusowe gaje i zeszliśmy z powrotem w dół. Bo po co iść nudną drogą, skoro tak fajnie jest na skałach… I znów zapędziliśmy się w kozi róg, bo nie było skrótu…
Widzieliśmy już zabudowania rejonu Blue Grotto, ale okazało się, że w poprzek rozciąga się olbrzymi wąwóz, który musieliśmy obejść i ostatecznie i tak wylądowaliśmy na drodze. Po prostu nie dało się inaczej. Ale przejście naszym sposobem na pewno było ciekawsze i dało nam dużo frajdy. Przy Blue Grotto okazało się, że fale są zbyt duże i nie pływają łodzie, z pokładu których można obejrzeć grotę. Więc nie porównałam jej z grotą na Gozo. Jedynie na zdjęciach widziałam, że jest jednak dużo większa.
Następnego
dnia wstaliśmy o 5.00 i o 5.30 pojechaliśmy taksówką na lotnisko. Gdy wyszliśmy z
domu, impreza jeszcze trwała… :) Na Malcie mają takie postoje taksówek,
czynne całą dobę, na których są budki z obsługą i cennik połączeń. Nie trzeba
zamawiać taksówki. Wychodzisz, płacisz (najpierw, w budce, według cennika),
wsiadasz i jedziesz. Fajne rozwiązanie. Na lotnisku byliśmy dość wcześnie, bo w
nocy jeździ się szybko. Ostatnia kawa, ostatni sok ze świeżych pomarańczy i
koniec. Trochę krótki ten pobyt. Intensywny, ale krótki. Dobrze byłoby wrócić i
poplażować trochę więcej. No i zobaczyć coś jeszcze. Choć mam wrażenie, że zobaczyłam wszystko co
chciałam. Poczułam klimat Malty, jej niesamowitą różnorodność i bogactwo
kulturowe. Przed wyjazdem naczytałam się o Malcie wiele, bo nagle stała się ona
bardzo popularnym kierunkiem z Polski (a myślałam, że będę taka oryginalna), i
wszystko co o Malcie piszą, sprawdza się. Chyba, że piszą źle.
Malta jest po prostu: Nieziemska.
Zaskakująca. Zapierająca dech w piersi.
Dobrze jest z wami tak zwiedzać ;)
OdpowiedzUsuńZapraszamy następnym razem z nami:)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń