Po
wylądowaniu sprawdziliśmy połączenie autobusowe do naszej dzielnicy. Kursował
tam bezpośredni autobus, więc nie było problemu. Czekaliśmy na autobus ok. 40
minut, grzejąc się w słońcu i ciesząc widokiem palm.
Po 30 minutowej podróży wysiedliśmy na przystanku końcowym i dość szybko udało się nam zlokalizować miejsce odbioru kluczy, tym samym miejsce noclegu.
Zjedliśmy na szybko po
kawałku pizzy z punktu gastronomicznego, jakich na Malcie sporo, i
zachwyciliśmy się tym smakiem tak, że pizza i bułki francuskie na słono stały
się naszym głównym pożywieniem podczas całego pobytu. Smakowały naprawdę
wyśmienicie! Może to pogoda to sprawiała, ale nie miałam ochoty na nic innego,
bardziej wymyślnego. Mieszkaliśmy
w St. Julian’s (San Gilian), a dokładnie w Paceville – najbardziej rozrywkowej
dzielnicy Malty, o czym dowiedziałam się jakiś czas po tym, jak zrobiłam
rezerwację na nocleg. Czyli jak zwykle. W Lizbonie też mieszkałam w takiej
dzielnicy… Po prostu tam jest najtaniej. Wejście do naszego lokum znajdowało
się pomiędzy klubem nocnym i salonem gier.
Ale w związku z tym, że był marzec, dla Maltańczyków to w zasadzie jeszcze zima, nie było jeszcze szczytu sezonu i było całkiem spokojnie. Co prawda w klubach otaczających nasze lokum imprezy trwały do rana, ale tłumów nie było. Nasz apartament był tani i adekwatny do swojej ceny. Generalnie nie ma się czego przyczepić: balkon, kuchnia wyposażona we wszelkiego rodzaju sprzęty, łącznie z tosterem, kuchenką, lodówką i mikrofalówką, łazienka z prysznicem, dość duża sypialnia z tv. Było po prostu bardzo skromnie… Telewizor był, i owszem, ale z telewizją już trochę gorzej – wieczna zamieć. Wifi było, ale ciężko łapało się sygnał – po uzgodnieniach telefonicznych z wynajmującym okazało się, że sieć się zmieniła (lub zmieniła nazwę) i połączenia stało się możliwe. Co mi się nie podobało: zasłonka pod prysznicem i zapach wilgoci po wejściu do apartamentu. Ale po przewietrzeniu nieprzyjemny zapach zniknął i oswoiliśmy pomieszczenie. Generalnie – nie spędzaliśmy tam dużo czasu, tylko noclegi, więc nie narzekaliśmy i cieszyliśmy się pobytem.
Po 30 minutowej podróży wysiedliśmy na przystanku końcowym i dość szybko udało się nam zlokalizować miejsce odbioru kluczy, tym samym miejsce noclegu.
Ale w związku z tym, że był marzec, dla Maltańczyków to w zasadzie jeszcze zima, nie było jeszcze szczytu sezonu i było całkiem spokojnie. Co prawda w klubach otaczających nasze lokum imprezy trwały do rana, ale tłumów nie było. Nasz apartament był tani i adekwatny do swojej ceny. Generalnie nie ma się czego przyczepić: balkon, kuchnia wyposażona we wszelkiego rodzaju sprzęty, łącznie z tosterem, kuchenką, lodówką i mikrofalówką, łazienka z prysznicem, dość duża sypialnia z tv. Było po prostu bardzo skromnie… Telewizor był, i owszem, ale z telewizją już trochę gorzej – wieczna zamieć. Wifi było, ale ciężko łapało się sygnał – po uzgodnieniach telefonicznych z wynajmującym okazało się, że sieć się zmieniła (lub zmieniła nazwę) i połączenia stało się możliwe. Co mi się nie podobało: zasłonka pod prysznicem i zapach wilgoci po wejściu do apartamentu. Ale po przewietrzeniu nieprzyjemny zapach zniknął i oswoiliśmy pomieszczenie. Generalnie – nie spędzaliśmy tam dużo czasu, tylko noclegi, więc nie narzekaliśmy i cieszyliśmy się pobytem.
Pierwszego
dnia pokręciliśmy się trochę po okolicy. Nasza ulica biegła w dół do morza –
przecudny widok. Potem okazało się, że większość ulic tak ma:) Witamy na wyspie! Pierwsze kroki
skierowaliśmy oczywiście do tego morza, które nas oczarowało już z daleka.
Wybrzeże okazało się być skaliste, jak praktycznie w każdym innym miejscu
Malty. Zeszliśmy na nadbrzeże i zachwycaliśmy się kryształowo czystą wodą, o
przecudnym kolorze. Skały nad brzegiem tworzą zatoczki, wgłębienia i inne
ciekawe kształty. Robi to fajne
wrażenie.
Potem skierowaliśmy się w stronę plaży miejskiej, która miała być niedaleko nas. I rzeczywiście, plaża ukazała się naszym oczom za pierwszym zakrętem. Jest to nieduża plaża, kamienista, ale z drobnych kamyczków, więc wygodna jak piaszczysta, a nie klei się do ciała jak piasek nad Bałtykiem (nie żebym nie lubiła…). Woda oczywiście przejrzysta na każdej praktycznie głębokości. Dość ciepła – nogi moczyłam, ale cała nie weszłam… Mąż się oczywiście kąpał – bo to raz?
Poleżeliśmy na plaży, bezpośrednio na kamykach, bo nie zabraliśmy plażowych akcesoriów, potem wypiliśmy piwko w pobliskiej knajpce, cieszyliśmy się słońcem i ciepłem. Tak mi tego brakowało! Potem poszliśmy jeszcze w drugą stronę – w stronę Sliemy, spacerem wzdłuż wybrzeża, piękną promenadą. W wielu miejscach były tam zorganizowane place zabaw dla dzieci – zupełnie jak na Malcie…. w Poznaniu:) To chyba typowe dla Malt… Zachwycaliśmy się piękną architekturą. Chwilami były to małe domki, które przypominały arabskie wioski, momentami piękne brytyjskie gmachy, a jeszcze kiedy indziej nowoczesne wysokie hotele. Kiedy zapuściliśmy się głębiej, w boczną uliczkę, jakbyśmy się przenieśli w zupełnie inne miejsce. Kołatki na każdych drzwiach. Różnych kształtów. Cisza i spokój. Kolorowe okiennice. A domy mają imiona. Jak się później okazało, na podstawie naszych obserwacji, im mniejsza miejscowość, tym więcej nazwanych domów. Urocze. Chyba też nazwę swój… Muszę jakieś dobre imię wymyślić.
Potem skierowaliśmy się w stronę plaży miejskiej, która miała być niedaleko nas. I rzeczywiście, plaża ukazała się naszym oczom za pierwszym zakrętem. Jest to nieduża plaża, kamienista, ale z drobnych kamyczków, więc wygodna jak piaszczysta, a nie klei się do ciała jak piasek nad Bałtykiem (nie żebym nie lubiła…). Woda oczywiście przejrzysta na każdej praktycznie głębokości. Dość ciepła – nogi moczyłam, ale cała nie weszłam… Mąż się oczywiście kąpał – bo to raz?
Poleżeliśmy na plaży, bezpośrednio na kamykach, bo nie zabraliśmy plażowych akcesoriów, potem wypiliśmy piwko w pobliskiej knajpce, cieszyliśmy się słońcem i ciepłem. Tak mi tego brakowało! Potem poszliśmy jeszcze w drugą stronę – w stronę Sliemy, spacerem wzdłuż wybrzeża, piękną promenadą. W wielu miejscach były tam zorganizowane place zabaw dla dzieci – zupełnie jak na Malcie…. w Poznaniu:) To chyba typowe dla Malt… Zachwycaliśmy się piękną architekturą. Chwilami były to małe domki, które przypominały arabskie wioski, momentami piękne brytyjskie gmachy, a jeszcze kiedy indziej nowoczesne wysokie hotele. Kiedy zapuściliśmy się głębiej, w boczną uliczkę, jakbyśmy się przenieśli w zupełnie inne miejsce. Kołatki na każdych drzwiach. Różnych kształtów. Cisza i spokój. Kolorowe okiennice. A domy mają imiona. Jak się później okazało, na podstawie naszych obserwacji, im mniejsza miejscowość, tym więcej nazwanych domów. Urocze. Chyba też nazwę swój… Muszę jakieś dobre imię wymyślić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz