RAPORT 3 Johanna
DZIEŃ ZERO
Przed
wyjazdem dało się wyczuć nerwowość Agnes. Jakby przeczuwała, ba, jakby była
pewna, że coś złego się stanie.
Po
pierwsze, że walizka za mała i się nie zmieszczą ubrania – zmieściły się.
Po trzecie,
że spóźnimy się na samolot, bo droga do Berlina długa,
a pogoda zmienna. Ale zdążyłyśmy zupełnie spokojnie. Wyjechałyśmy z Poznania o 2.00. czyli zgodnie z planem. Nikt się nie spóźnił, nikt na nikogo nie czekał. Na lotnisko zawiózł nas samochód z zarezerwowanego wcześniej przez Jane parkingu pod Berlinem.
a pogoda zmienna. Ale zdążyłyśmy zupełnie spokojnie. Wyjechałyśmy z Poznania o 2.00. czyli zgodnie z planem. Nikt się nie spóźnił, nikt na nikogo nie czekał. Na lotnisko zawiózł nas samochód z zarezerwowanego wcześniej przez Jane parkingu pod Berlinem.
Po czwarte,
że będą turbulencje, bo to przecież zima. Turbulencji nie było.
Po piąte,
że będziemy mieszkać w niebezpiecznej dzielnicy. Ale okazało się, że dzielnica
jest ok.
Po szóste
uprzedziła nas, że będzie dużo jadła… No i to była prawda.
DZIEŃ PIERWSZY
W Lisboa, po wyjściu z lotniska naszym
oczom ukazała się PALMA. Piękna, wielkości wysokiego drzewa, palma! No i
oczywiście słońce. I to utwierdziło nas w przekonaniu, że jesteśmy w ciepłym kraju :) A przynajmniej w cieplejszym! Prosto z lotniska pojechałyśmy metrem do naszego apartamentu, który znajdował się 400
m od stacji, więc spacerkiem dotarłyśmy do celu.
Mieszkanko
składało się z dwóch sypialni, salonu (wielkie słowo) oraz kuchni z pięknym stołem. Było klimatyczne, zadbane, ładnie umeblowane ale ZIMNE… brrr.
Chyba długo przed nami nikt tam nie mieszkał – w końcu to nie sezon
turystyczny. Na szczęście były grzejniki elektryczne i po kilku dniach temperatura
zbliżyła się do komfortowej. Nawet w łazience mimo, że okno było niezamykalne. Próbowałyśmy je zakleić, ale w związku z tym, że klej miałyśmy tylko na podpaskach – nie trzymało zbyt
dobrze… Po wejściu Maria powiedziała, że chce spać sama. To był jej jedyny tak
„stanowczy” postulat podczas całej podróży. Widać było, że jej zależy:) Potem pozostał jeszcze wybór
„ciepłej” lub „zimnej” sypialni, bo jak wspomniałam grzejniki były dwa, w
pokoje 3. Ale obyło się bez najmniejszych problemów. Po prostu podzieliłyśmy
się na ciepłolubne, zimnolubne i obojętnolubne.
Po
szybkim rekonesansie w domu, małym rozpakowaniu i przebraniu ruszyłyśmy w miasto. Po kilkudziesięciu metrach spaceru urokliwą uliczką św. Antoniego
dotarłyśmy do rozwidlenia i naszym oczom ukazała się pierwsza winda – Elevador da Gloria. Z całkiem całkiem motorniczym. No to pojechałyśmy w górę ulicy. Było radośnie
i spontanicznie.
i spontanicznie.
Potem
weszłyśmy do Igreja de Sao Roque –
prosty i skromny na zewnątrz, w środku okazał się ociekającym złotem bogactwem. Następnie Praca dos Restauradores, ulice w
kierunku nadbrzeża, Elevador de Santa
Justa – pionowa winda, którą nie pojechałyśmy, bo myślałam, że nasze dobowe
bilety na komunikację miejską nie są tu wystarczające. Ale weszłyśmy pieszo na
taras widokowy i podziwiałyśmy panoramę Lisboa.
Obejrzałyśmy
ruiny Convento da Ordem do Carmo i
wracając w dół do centrum wypiłyśmy Ginjinhę
– wiśniówkę w „przydrożnym” barze.
Następnie
Praca do Rossio, Praca de Figueira oraz kawa i kotlet z
dorsza w przyjemnej restauracyjko-kawiarni lekko przypominającej dawny Hortex,
znajdującej się pomiędzy tymi placami. Był i czas na pierwsze zakupy w jednym z
licznych sklepów
z pamiątkami.
z pamiątkami.
Potem
postanowiłyśmy wykorzystać nasze 24h bilety za 6 Euro i pojechałyśmy zabytkowym
tramwajem 28 w kierunku Alfamy.
Niesamowite
wrażenia wywarła na nas ta przejażdżka, kiedy tramwaj ledwo przeciskał się
między murami, a mijający nas przechodnie musieli się zatrzymywać, żeby nie
doszło do kolizji. W ten sposób obejrzałyśmy wstępnie przez okna tramwaju
najstarszą dzielnicę Lisboa – najmniej zniszczoną podczas trzęsienia ziemi w
1755 roku. Jeszcze tu wrócimy na spacer. Gdzieś po drodze jadłyśmy pieczone
kasztany… hmm… pychota, słodkawy smak z sycącym wnętrzem! Nie spodziewałam się
tego po kasztanach.
No i
teraz przyszedł czas na shopping! Ruszamy do Primarku, który (według nieomylnej
mapy Google) miał się znajdować po drugiej stronie Tagu – Almadzie, jak się
później okazało innym mieście. W tym celu udałyśmy się na Praca Marcues de Pombal aby wsiąść do autobusu (jedynego), który
nas zawiezie do Centro Sul. Gdy już
znalazłyśmy odpowiedni przystanek, bo tam każdy prawie autobus czy tramwaj ma
oddzielny przystanek, okazało się, że w dominges, czyli niedziele, autobus 753
nie kursuje… No to jutro…
Więc
zaczęłyśmy szukać jakiegoś obiadu – ciężko było, bo dzielnica raczej bankowa
niż turystyczna. Gdy w końcu naszym oczom ukazał się przyjemny barek typu baru
mlecznego, z kraciastymi ceratowymi obrusami (niebieska krata:)), z zachęcającym jakkolwiek wnętrzem,
Pan powiedział, że kitchen is closed bo to nie ta godzina – było po 16. Jedna z
nas umierała z głodu… Ostatecznie znalazłyśmy miłą knajpkę bardzo blisko domu
i zjadłyśmy tam dorsza na jeden z 365 sposobów – czyli w panierce, jak w Polsce. Do tego wino domowe 5 Euro za butelkę, co nas ucieszyło.
i zjadłyśmy tam dorsza na jeden z 365 sposobów – czyli w panierce, jak w Polsce. Do tego wino domowe 5 Euro za butelkę, co nas ucieszyło.
Potem
jeszcze małe zakupy w pobliskim merkato i do domu. Wino i relaks, wymiana
wrażeń i ogólna wesołość. Spałyśmy pod baaardzo grubymi kołdrami.
DZIEŃ DRUGI
Dzień rozpoczął się leniwie, nawet bardzo. Zjadłyśmy
śniadanie, które przygotowały ranne ptaszki (i nie byłam to ja…) i poszłyśmy
zwiedzać:
- · Kawa w Nicole (0,60 Euro)
- · Spacer ulicą do nadbrzeża
- · Arco da Rua Augusta
- · Praca do Comercio
- · Fotki nad brzegiem Tagu
- · Tramwaj nr 15, już niezabytkowy, do Belem, i tam:
- · Padrao dos Descobrimentos – sesja zdjęciowa, bo słońce i ciepło
Klimat na nadbrzeżu niesamowity,
słońce ogrzewające nasze nagie ciała… zagalopowałam się, słońce ogrzewające
nasze twarze, bryza znad oceanu… ech. Żyć nie umierać!
„Oceanie
siwowłosy, białe statki ku mnie wyślij
Dwa
kamyki - moje myśli, i na otwartych dłoniach niosę
Daj
mi miejsce w głębi morza, szczyptę lądu, szczyptę skały,
tu zbuduję zamek biały,
tutaj gniazdo swe założę…”
[Wolna Grupa Bukowina]
o
Torre de Belem – sesja zdjęciowa, bo słońce i ciepło
o
Armata – sesja zdjęciowa bo armata (niektórzy
w ubikacji, bo te dni)
Ale
jeszcze przed klasztorem OBIAD!! Bo zamkną kitchen!! No i tu się zrobiło trochę
nerwowo, bo jedne chciały, inne mniej a jeszcze inne wcale. Ale znalazłyśmy
fajne miejsce na dworze – bo słońce grzało pięknie! Zamówiłyśmy „jakieś” ryby i
wino, po czym Pan przyniósł przystawki: świeże bułki i przepyszny żółty ser, za
które nie omieszkał doliczyć do rachunku kilku Euro. Wchłonęłyśmy przystawkę
migiem. A potem przyszły ryby i już nie było tak fajnie – ryby były upieczone
na grillu ale grill chyba nie był często myty, bo danie było gorzkawe z
wierzchu, a ziemniaki u kilku z nas pływały w oliwie. Ale i tak było wesoło i przyjemnie, ptaki na sąsiednich stołach, mandarynki na drzewach… Czas wolno
płynął, ale jednak płynął i trzeba było iść, bo został nam do obejrzenia
wspomniany wyżej klasztor i do zjedzenie Pasteis
de Belem – słynne i jedyne w Lisboa właśnie w tej dzielnicy. Klasztor
obejrzałyśmy (Annette pokazała jak robi koliber, co brzmiało: „bllbllbllbll”),
ciasteczka zjadłyśmy lub kupiłyśmy na potem i wsiadłyśmy w autobus, który nas
zawiózł z powrotem do centrum, do stacji metra. Gdyż kolejnym punktem programu
był Parque das Nacoes. Park Narodów, zbudowana na Expo 1998
najnowsza dzielnica Lisboa zrobił na mnie wielkie wrażenie, a jednocześnie nie
przytłoczył mnie wielkością ani chłodem, jaki bije często z takim
szklano-metalowych dzielnic. Myślę, że mogłabym tam mieszkać. Po prostu. Piękny
dworzec wschodni, stacja metra Oriente,
niesamowita konstrukcja otwierająca się jak kwiat dla stojących tyłem do
głównego wejścia do centrum handlowego Vasco
da Gama. Sprytne kładki łączące centrum z dworcem.
Rzuciłyśmy
okiem na dwa bliźniacze wieżowce z czymś na kształt żagla na dachu, zrobiłyśmy
mały spacer w kierunku Tagu, (z daleka widać było światła 17 kilometrowym na
moście Vasco da Gama) i wróciłyśmy
szybkim krokiem do metra, bo przecież Primark czeka, a już się ściemniać
zaczęło! Ostatecznie nie zwiedzałyśmy Oceanario,
koniecznie musimy wrócić z dziećmi. Nie widziałyśmy też wieży - Torre Vasco da Gama – ale była daleko…
W
tym momencie popełniłam mały mistake i pomyliłam stacje metra. Przy wysiadaniu.
Na szczęście szybko udało nam się to naprawić. Wysiadłyśmy, wyszłyśmy, rozejrzałyśmy
się, weszłyśmy, wsiadłyśmy i pojechałyśmy dalej. Ostatecznie złapałyśmy
autobus, który na szczęście w poniedziałki jeździł i wyruszyłyśmy w kierunku Almady. Po wyjściu z autobusu na
ostatnim przystanku postanowiłyśmy zapytać o drogę, bo było już ciemno. No i usłyszałyśmy: musisz wziąć metro (pokazując na tramwaj), pojechać na ostatnią
stację i take a boat… Następna osoba: musisz wziąć metro (pokazując na tramwaj),
pojechać na ostatnią stację i take a boat… Ciemno, strasznie, wielka woda i my
w łódce – tak to widziałam. A kto będzie wiosłował? Chodziło oczywiście o prom,
bo nikt z tłumaczących nie wpadł na to, że można autobusem. Natomiast okazało
się, że Primark jest, owszem, ale
w Lisboa… w centrum handlowym Dolce Vita Tejo. No więc wróciłyśmy. Obyło się bez wiosłowania…
w Lisboa… w centrum handlowym Dolce Vita Tejo. No więc wróciłyśmy. Obyło się bez wiosłowania…
Ale
warto było się przejechać Ponte 25 de Abril
– coś jak Golden Gate, zobaczyć Cristo de
Rei – coś jak Chrystus w Rio (może bardziej w Świebodzinie), bo o zmroku,
cudnie oświetlone, wyglądały naprawdę pięknie. A widok na Lisboa z mostu z
wysoka… bardzo wysoka… niezapomniany!
Więc
wróciłyśmy do domu, pytając po drodze o Dolce Vita, ale okazało się
nieosiągalne bez samochodu. Wynagrodziłyśmy to sobie następnego dnia! A jakże!
H&M był niedaleko:)
Wieczorem
tradycyjnie małe zakupy w merkato, wino i relaks. I jakby cieplej…
„Jakieś”
ryby okazały się ESPADĄ – wyglądają w całości okropnie, mają wielkie oczy i chyba lepiej, że tego wcześniej nie wiedziałyśmy…
DZIEŃ TRZECI
W
związku z tym, że poprzedniego dnia bilet dobowy skasowałyśmy o 12.00. (nie
wiedzieć czemu tak późno), postanowiłyśmy wyjść „wcześniej” i wykorzystać ten
bilet na dojazd do Alfamy tramwajem 28. No i udało się, wsiadłyśmy o 11.40:) Tu też trochę zamotałam – bo stałyśmy
jakieś 10 minut nie na ty przystanku co trzeba… ale jak tylko się zorientowałam
– poszyłyśmy kilka przecznic dalej i nasz tramwaj tam był. Niebo było tego dnia
zachmurzone więc zabrałyśmy parasole. Okazały się niezbędne przy wędrówce
ulicami, a właściwie uliczkami Alfamy. Mżyło, padało, lało… Ale było ciepło.
Spacer był uroczy. Taras widokowy Miradouros
de Santa Luzia, Castelo de Sao Jorge,
National Pantheon, Se de Lisboa, Igreja de Sao Vicente – patrona miasta. I schody, schody, schody
w górę, schody w dół, jakby przez cudze podwórka. Mega klimatycznie i uroczo,
mimo deszczu. Humory nam dopisywały, nie szukałyśmy obiadu (okazało się, że
możnaJ), bez
pośpiechu snułyśmy się po dzielnicy. W niektórych uliczkach ledwo mieściłyśmy
się z rozłożonymi parasolami.
Bardzo
istotnym punktem była, znajdująca się przy samym zamku, śliczna mała kawiarenka
Mercearia Castello, w której
wypiłyśmy kawę, spróbowałyśmy porto – białego i czerwonego, a przed wyjściem zostawiłyśmy bardzo pamiątkowy wpis w księdze
gości. Kawiarnia była umiejscowiona wewnątrz pierwotnych murów miasta, więc
klimat był naprawdę wyczuwalny. A jaka obsługa! Pełen profesjonalizm:) Nawet fotkę nam Pan zrobił:)
Potem
wyruszyłyśmy z powrotem a nawet trochę na zachód, aby na Rua de Garrett znaleźć Brasileirę
– słynną kawiarnię z 1902r., w której bywała bohema artystyczna. No i znalazłyśmy. Wystrój fajny – rzeczywiście niedzisiejszy, ale klimatu nie było
– komercja. Wypiłyśmy kawy, herbaty, zjadłyśmy ciasteczka i wróciłyśmy do domu,
żeby odsapnąć przed wieczornym Fado.
O
21.00. wyszłyśmy w kierunku Bairro Alto
– dzielnicy knajpek i nocnych imprez. Ale nie było łatwo. Po kilku okrążeniach
wykonanych intuicyjnie (nie ma to jak wbudowany gps) zdecydowałyśmy się na Mohito Company, czyli po naszemu „U
dziadka”. Dlaczego? Bo obsługiwał nas przemiły jegomość w wieku 65+ (albo i
lepiej) z czarującym uśmiechem. Chyba właściciel? Przed wyjściem otrzymałyśmy
ręcznie wypisany paragon… Wypiłyśmy po drinku, posłuchałyśmy meksykańskiej
muzyki i poszłyśmy dalej. Następne było Sentido
Proibido 2, z cudowną brazylijską tym razem muzyką na żywo. I kolejne
mohito, tym razem w litrowym wiaderku.
Ale smak mohito nieporównywalny z tym u nas… Pychota! Sama przyjemność! I na
koniec wieczora Orgasmo (taki
szocik, żeby nie było). Fado nie
znalazłyśmy… Ale podobno to bardzo bolesna muzyka, więc w sumie to chyba dobrzeJ To co znalazłyśmy było zdecydowanie
weselsze i satysfakcjonujące! Około 3 wróciłyśmy do domu.
Tym
razem ominęłyśmy tradycję i już nie siedziałyśmy przy winie…
DZIEŃ CZWARTY
Rano
ciężko, jak się nie trudno domyślić. Ale Sintra
czeka, więc ruszyłyśmy tyłki i już o 14 byłyśmy na Estacao Rossio, skąd kolejka podmiejska zabrała nas w kierunku
urokliwych zamków na wzgórzach Sintry, za jedyne 4,30 Euro w dwie strony.
Pokręciłyśmy
się po mieście, okazało się, że następnym razem trzeba wziąć autobus i objechać
trasę zamków, bo nie sposób to przejść w jeden dzień, zjadłyśmy obiad – tym
razem Buffet, i wróciłyśmy skonane do domu. O wyjściu na miasto nie było mowy…
Maria
kupiła kotki… A Annette… sfotografowała żabę J
Wieczorem
tradycyjnie wino i relaks. I ciepłoJ
DZIEŃ PIĄTY
Taksówka zamówiona dzień wcześniej przyjechała
punktualnie – już o 5.45 o zgrozo! i zawiozła nas SZYBKO na lotnisko. I nagle
ogarnęło mnie poczucie wszechobecnych Polaków na lotnisku, co odruchowo
spowodowało u mnie przyciszenie głosu – bo przecież ktoś coś może zrozumieć! Pokręciłyśmy
się po strefie bezcłowej (co tu dużo mówić, kilka minut wystarczyło, taka była
wielkopowierzchniowa), ostatnie zakupy, siku, kawa, ciastko, sok i lot do domu.
SPOSTRZEŻENIA
Dniem,
w którym wyszłyśmy najwcześniej okazała się niedziela po przylocie… Potem jakoś
długo spałyśmy…
Nie
musiałam zmywać – zawsze ktoś zabrał się za to wcześniej za co szczerze
dziękuję:) MUITO OBRIGADA!
Mogłyśmy
włączyć tą zmywarkę bez tabletki – przecież w gorącej wodzie by się domyło…
CHCĘ
TU WRÓCIĆ!
PIĘKNIE,
CZYSTO, KLIMATYCZNIE, UROCZO, SŁONECZNIE NAWET W CZASIE DESZCZU(?!)
Jednym słowem – spełnienie marzeń:) (w sumie to dwa słowa)
KTÓRYŚ Z KOLEI DZIEŃ PO
Przeszłam
rano przez Rua de Wawrzyniaka – żeby
poczuć klimat Lizbony, ale jednak to nie to. Wawrzyniaka wydała mi się wielką
ruchliwą ulicą, a nie wąską, kameralną ulicą Świętego Antoniego w Bairro Alto.
Co prawda zabudowania niby podobne, oficynki w wysoce posuniętym stopniu rozkładu, ale to nie to…
Następnie
minęłam Praca de Jeżyce i wsiadłam
do baaardzo „zabytkowego” zielonego tramwaju nr 2, który zawiózł mnie do
centrum – dzielnicy szklanych wieżowców zwanych Alfama ;)
Jakież
było moje zdziwienie, gdy po południu, czekając na tramwaj powrotny, moim oczom
ukazała się modern „2”.
A w
radiu leciało „Całuj mnie… To taka piękna gra…” ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz