piątek, 14 lutego 2014

LIZBONA Annette "Retrospekcja z wyprawy do Lizbony w gronie pięciu wyjątkowych kobiet o ugruntowanym światopoglądzie i stosunkowo dobrze osadzonych w realiach życia rodzinnego"



RAPORT 1 Annette

Dzień Przygotowań

Omówienie strategii pakowania, godzin wyjazdu, przelotu, powrotu, kwot i kolejności spotkań  i wstępnego planu zagospodarowania czasu w Nowym Miejscu.  Produkt wspomagający: wino.
Poszło sprawnie choć nie obyło się bez miłych dygresji w opowieściach. Obecne w kolejności alfabetycznej: Agnes, Annette, Jane, Johanna, Maria.

Dzień wyjazdu Start: 2:05

Zgodnie z planem wyruszamy po ostatnią brakującą do kompletu osobę – Agnes. Udało się nam popracować jeszcze po drodze nad tzw. cellulitem metodą wytrząsno-bezasfaltową.

Klasyczny wjazd na autostradę i zaraz pojawiamy się na parkingu zarezerwowanym jako poczekalnia dla wehikułu. Pan Hanz chcąc nas uszczęśliwić bez problemowym umieszczeniem bagaży podręcznych (no przecież niewielkie te walizki były) wprowadza lekki zamęt przy próbie parkowania. Poznajemy wersję krótkich niemieckich komend, których żadna z nas nie rozumie – ale grzeczniutko się ustawiamy tam gdzie trzeba …

Jeszcze tylko zapięcie pasów, ustalenie daty powrotu oraz – na szczęście – numerów lotu i ruszamy w drogę na lotnisko... Tam zasłużone (szczególnie dla naszego SUPER kierowcy: Jane) posiłki regeneracyjne i inne takie potrzeby wraz z przepakowaniem i upchnięciem tego co jeszcze trzeba było upchnąć.

Wylot  -  Spanie – Lądowanie

Wrażenie lądowania na wodzie z trochę uspakajającą otwartością ramion Jezusa z pomnika Cristo Rei po stronie Almady.

Biletomaty nas przerosły – udało się jednak nabyć bilety komunikacyjne… Przewodniczka Johanna – bezbłędnie określa typ i długość przejazdu metrem (niebieską trasą). Po wyjściu z tuneli krecich wita nas słońce i biało – czarny chodnik przy Avenida Liberdade, skręt przy sukniach ślubnych za 5400 EURO (szokujący szyk), w prawo, w lewo choć pod górę i trafiamy do naszego lokum, kurnikiem później nazwanym. 

Na starcie apartament okazuje się niezłą lodówką z podłączonymi dwoma grzejnikami i mikroskopijną, acz funkcjonalną łazienką z niedomykającym się oknem. Podział sypialni następuje sprawnie i bezboleśnie. Po rozpakowaniu i osadzeniu wstępnym wychodzimy, bo na zewnątrz duuużo cieplej, a przede wszystkim słoneczniej.
Zaczynamy dzień pierwszy zwiedzania od urokliwej przejażdżki żółtym tramwajem z podniesionym podwoziem, bo jedzie cały czas pod konkretnym nachyleniem ok 30 stopni. Oszałamiające 3 minuty (no może 5) - trasa Calçada da Glória 240 m! Najważniejsze, że Pan Bimbiarz przystojny z ciekawskim spojrzeniem (udokumentowano na zdjęciach).

Pierwsze wchłanianie uroku wąskich uliczek, gaci np. w kolorze turkusowym wiszących na sznurach przyokiennych, nieba ze słońcem… pierwsza wizyta w PASTELARII CASA SUICA LDA, przy Pedro IV (Rossio) http://www.casasuica.pt/index.html… gdzie kawę i ciacha jadłyśmy. Mi się zamówił rumianek, ale i co najważniejsze zaczęła się moje smakowanie Pasteis de Nata (zwane później ciastkami nieboszczyka). 

Kolejny etap: PRIMARK – ale podejście numer jeden nie zakończyło się sukcesem. Autobusy przez jedyny na tamten brzeg most nie kursowały w niedzielę…. Widocznie tak zarządził Markiz de Pombal. Wrażenia: jeszcze nie rozumiem dlaczego tak się fascynują tym miastem... Urokliwym przyznaję, ale nie jakimś nadzwyczajnym.

Dzień zakończony po zmroku w knajpce przy Av Liberdade przy udziale dorsza (wersja pierwsza) w towarzystwie wina. Powrót z zaopatrzeniem na śniadanie i winem J. Kąpiele i dyskusje o kolejności atrakcji do 22. Sen ze skarpetkami pożyczonymi jako uzupełnienie grzejnika ;)

Dzień drugi Poniedziałek

Plan: BELEM i KLASZTOR HIERONIMITÓW i EXPO i ALMADA Z PRIMARKIEM 

Wykonanie: przyjemny spacer nad Tagiem blisko ujścia do Oceanu z sesją zdjęciową z wykorzystaniem: nieba, słońca, pomnika odkrywców (Monument to the Discoveries), armatą i palmą, mostem 24 kwietnia i pomnikiem JESUSA oraz przypadkowymi turystami uwieczniającymi kompletną naszą grupę kobiecą.


Niezapomniane chwile moje:
  • Ptak zwany przeze mnie mniejszym albatrosem (niekoniecznie przez ornitologów) jak zrzuca premedytacją muszlę z mięskiem w środku i łapczywie wyłupuje smakowity (dla niego) kąsek.
  • Młodzieniec przygotowujący się do pożeglowania łupinką na wodach Tagu.
  • Ciepło promieni słońca na twarzy.
  • Współgranie trzech rozbieżnych z pozoru budowli: pomnika odkrywców, muzeum oraz klasztoru.

Kolejne etapy:

Poszukiwanie jedzenia. Niestety odpadły owoce morza. Po pokonaniu trasy 2 km ważna osobistość  (dla nas incognito) w ciemnych autach z obstawą policyjną zatrzymała dalszą eksplorację terenu w wyszukiwaniu smaczniejszych kąsków. Trochę zmuszone do ograniczonego wyboru, zostajemy w restauracyjce od tzw. podwórka przy ogrodach de Belem z drzewkami pomarańczowymi, z widokiem na Tag i kamieniczki z AZULEJO - niebiesko malowniczymi ornamentami.


Skonsumowane:
  • Pyry (Francuzi radzili by polać je oliwą – ale że uczyć będą Poznaniarę? Co nie wie jak się konsumuje pyrę?)
  • Ryba o nazwie ESPADA (po penetracji Internetu nie zapomnę wyrazu… oczysk i szczotki zamiast miluśkiego pyszczka)
  • I przepyszna fasolka zielona….
  • I winko, szkoła było troszkę tego wylanego przez wiatr…
Po dyskusji i rozluźnieniu wyprawa do Klasztoru Hieronimitów – uważam że nie odkryłyśmy go za wiele - szkoda. A budowla zapiera dech, wyjątkowością stylu. Nagroda w postaci zakupu (brzuch zbyt pełen by się zmusić do konsumpcji) PASTEIS DE NATA z BELEM i historią pod pudrem i cynamonem od 1937:http://www.pasteisdebelem.pt/en.html (polecam stronę, apetyczna 
i ładne motywy AZULEJO).

W metrze określenie denatów niezależnie i jednogłośnie jako „WYRAFINOWANE”.

Docieramy do stacji Orient i przed nami w pełnej krasie, jak na tę porę dnia Park Narodów: z dwoma bliźniaczymi wieżowcami Św. Gabriela i Rafaeala, oceanarium, z mostem Vasco da Gama, wieżą Vasco da Gama i kolejką gondolową, centrum handlowym… Vasco da Gama. Obszar ten określiłabym jako zgrabnie i nowocześnie zaaranżowaną przestrzeń jako rekultywację terenów przemysłowych pełniącą teraz funkcję rekreacyjną.
Powolny powrót do naszego apartamentu i zakończenie dnia z winem i innymi pychotami:)

Dzień trzeci Wtorek

PLAN: ALFAMA i wieczorne życie Lisbony


Żółty tramwaj 28 - turystyczna, stara bimba. Dodatkowa atrakcja turystyczna: łowy kieszonkowców. Na szczęście bez nieprzyjemnych konsekwencji. Wysiadamy by zobaczyć:
  • Płytki w odcieniu blue przedstawiające port z łodziamii kamienicami.
  • Zamek Św. Jerzego - Castelo de Sao Jorge na jednym ze wzgórz z prawdziwymi murami.
  • Sklep z pamiątkami z sączącą się muzyką chwytającą za serce – po prostu: FADO. Nieopisywane w żadnych przewodnikach miejsce zwane URINAL.
  •  Fotogeniczne mury obronne… z malowniczą chustą…

Spacer cudny. Mimo że pada, siąpi, kapie – parasole, płaszcze konieczne. Potrzebujemy płynów rozgrzewających i regeneracyjnych przerw w przytulnych miejscach. I stąd odkrywanie kafejek i kościołów :)

Numer jeden w klasyfikacji to bezspornie: Castelllo Mercearia z przeuroczym kelnerem – fotografem, z atmosferyczną przestrzenią pachnącą kawą i ciastkiem (i ciekawą toaletą.)

Kolejna przechadzka urokliwymi uliczkami i przerwami w kościołach pełnym spokoju, ciszy i ciepła: Narodowy Panteon, Igreja de Sao Antonio i Igreja de Sao Vicente.

Kolejna przerwa - już w dzielnicy Chiado - kawiarnia Brasileira. Miejsce podobno było na tyle inspirujące, że spotykali się tam intelektualiści, artyści. Moje wrażenia - niesatysfakcjonujące: mało nastrojowo mimo żyrandoli, mimo luster, mimo kawy. Pozytywne emocje: znalazłam banknot 5 EURO :)
Jeden artysta przysiadł przed kawiarnią na dłużej (i zamienił się w mosiężny pomnik): poeta Fernando Pessoa.



 Trochę cytatów z jego twórczości:

„Gdy widziałem, z jaką jasnością umysłu i wewnętrzną logiką niektórzy wariaci wyjaśniają sobie samym i innym swe obłąkane idee, na zawsze straciłem pewność co do jasności mego umysłu.”

„Ci, co kupują rzeczy niepotrzebne, zawsze są mądrzejsi niż sądzą - kupują małe marzenia.”

„Jeśli istnieje coś w życiu, za co powinniśmy być wdzięczni bogom - poza samym życiem - to dar, iż nie znamy siebie: nie znamy siebie i nie znamy jedni drugich.”

Powrót do hacjendy i przebranie się z mokrych deszczem ciuchów w stroje tzw. wieczorowe.

Poznawanie Lizbony nocą zaczęłyśmy od klubu MOJITO COMPAY z gorącymi kubańskimi rytmami i barmanem czule nazwanym dziadkiem dbającym o nas szotem „na zdrowie”, paluszkami i uczciwie policzonym rachunkiem jedynie za drinki (mniam Mohito). Potem knajpeczka z pięknym głosem śpiewającej wokalistki. Ostatecznie dotarłyśmy do kluby SENTIDO PROIBIBDO 2, w którym przestrzeń dźwięków budowali Brazylijczycy z ciepłymi głosem, dobrym rytmem i przeuroczymi uśmiechami. Byli na tyle mili (lub my na tyle przekonywujące) że usłyszałyśmy STO LAT z dedykacją dla Agnes (co prawda urodzinowe, a nie imieninowe ale brzmiało PIĘKNIE). Ważne: tu piłam najlepsze wiadro mohito za cenę 5 EURO.

Dzień czwarty Środa

Wyprawa do przepięknego dworca w celu wyjazdu luksusowymi, w porównaniu z polskimi, kolejami do Sintry, z wpisanymi na listę UNESCO zameczkami i pałacykami. Jedzonko przyzwoite acz nie powalające. Szokujące widoki – pod mostem zorganizowana przestrzeń bezdomnych.

Powrót do hacjendy. Wieczór z winkiem (by się nie zmarnowało) i w takich okolicznościach przyrody powstaje postanowienie o powstawaniu raportu i symbolu.

Zamówienie taksówki na lotnisko na poranną godzinę – bo jeszcze nie jeździ komunikacja publiczna.
Pakowanie. Noc krótka ale sympatyczna.

Dzień piąty Czwartek

Podróż taksówką - ekscentryczna, zapinałyśmy pasy przy hamowaniu. Ostatnie zakupy prezentów. Ostatnia kawa i ciacho. Odprawa już bez stresu. Lot z lekturą o Lizbonie i postanowieniami uczestnictwa w podobnym wypadzie poznawczym.

Lądowanie w Berlinie. Czekamy na przyjazd kierowcy z parkingu.

Rozwinięcie umiejętności językowych: der Scheibenkratzer =  skrobaczka = w mowie międzynarodowej <krzy krzy>




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz