Niektóre
postaci i zdarzenia opisane w tym materiale są fikcyjne i wszelkie podobieństwo
do rzeczywistości jest przypadkowe i niezamierzone:)
Kate i Sophie dziękuję za natchnienie
Podróż
Wyruszyliśmy
zgodnie z planem czyli o godzinie 7 minut 15. Planowaliśmy o 7.00. więc
studencki kwadrans mieścił się w marginesie błędu. Droga mijała sprawnie i
wesoło. Pewien odcinek trasy przejechaliśmy autostradą – jakieś 9 km, z czego 3
w korku przed bramkami, co dało jakieś 2 godziny. Myślę, że bez naszej sieci
autostrad czas podróży byłby zdecydowanie… krótszy. Mijaliśmy innych
podróżujących na wakacje, o czym świadczyły bagaże upakowane tu i tam, rowery
na tyłach i dachach samochodów, rowery na dachu Matiza i inne przyczepki. Do
celu dotarliśmy około godziny 16.00. Jeszcze po drodze, w Biedronce w
Kętrzynie, zrobiliśmy zakupy spożywcze – na 2 pierwsze dni.
Tiga Yacht Sztynort
Sztynort
przywitał nas upałem, skwarem, lejącym się z nieba żarem. Wiedzieliśmy, że tak
będzie, bo taką pogodą zamówiliśmy już długo przed wyjazdem :) Po załatwieniu formalności
związanych z parkingiem (105 zł za samochód na tydzień), czarterem jachtu
(Maxus 33 od armatora MAXIM CZARTER w Sztynorcie http://maximczarter.pl/) i przewiezieniu
bagaży wózkiem, na pokładzie zameldowali się w porządku niealfabetycznym:
Kapitan
Sebunia
Bosman
Karlik
Pomocny
Martin
Młodzieniec
Yan
Rozważna
Jane
Sympatyczna
Kate
3 Majtki
i ja.
Dość szybko
na pokładzie pojawiła się też Sophie, zwana przez Pomocnego Martina Moją
Żoną Sophie. Sympatyczna Kate została zepchnięta w cień i pozostawała w nim przez większość czasu. Sophie było pełno zawsze i wszędzie. Było ją
słychać prawie bez przerwy. Narzucała rytm zmywania i mogliśmy zapomnieć o
powolnym delektowaniu się posiłkami. Nie schodziła w czasie żeglowania pod
pokład bo łapała ją choroba morska, więc nie schodziła tam praktycznie wcale bo
pływaliśmy prawie całymi dniami. Pomocny Martin podawał Sophie wszystko, czego
potrzebowała lub pragnęła.
Pierwszą
noc spędziliśmy w Sztynorcie. W Zęzie (tawernie) śpiewał zespół
szantowo-rockowy Załoga Doktora Bryga.
Nie sądziłam, że szanty w wydaniu rockowym mogą tak fajnie brzmieć… Bawiliśmy
się świetnie i długo.
Następnego
ranka wyruszyliśmy w rejs! Kierunek Mikołajki, gdzie mieliśmy dotrzeć w
poniedziałek, aby spotkać się ze znajomymi Kate. Mieliśmy dwa dni, więc po
drodze planowaliśmy cumowanie w przyjemnej przystani Marina Lester Club w
Rydzewie.
Sok z mewy
My
dziewczyny, zrobiłyśmy sobie na drogę Sangriję, którą opisałam wcześniej. Dla
przypomnienia i dla tych, którzy nie czytali zapraszam:
Sangrija
była już potem zwana Sokiem z mewy. Skąd ta nazwa? Nasi Panowie, podczas
swojego męskiego rejsu w maju, wpadli w pewnego rodzaju głupawkę i wszystko
nazywali mewą… najpierw ptaki, potem boje, potem wszelkie inne zwierzęta itd…
Była rybitwa mewa, mewa mewa, boja mewa, krowa mewa… Pojawiła się i Sangrija
mewa – a w toku niekoniecznie logicznego rozumowania pojawił się też sok z
mewy.
Marina Lester Club
Pierwsze
cumowanie wieczorem u Lestera. Przystań, znana nam z zeszłego roku, okazała się
małym rozczarowaniem z uwagi na stan higieniczny toalet. Stalowe muszle ustępowe
są same w sobie odstręczające, kojarzą mi się z toaletami przy autostradach… i
jeśli do tego są jeszcze brudne… A płacić trzeba słono. Poza tym miło i
przyjemnie. Jest tu duży pomost, coś na kształt pomosto-werandy nad wodą, ze
stolikami, przy których można usiąść i delektować się mrożoną kawą, miejsce na
ognisko, klimatyczna knajpa w stylu Jasia Wędrowniczka, której wnętrzu dodają fajnej
atmosfery stare motocykle zamocowane pod sufitem. Zadbany trawnik, blisko sklep
spożywczy. Tylko te toalety i prysznice…
Zabrana
przez nas siatka na ryby przydała się również na ryby:) Kuba łowi, tata smaży,
dzieci jedzą.
I tu rada. Zasypiaj
z packą na muchy w ręce. To nie Gwatemala ale owady duże mamy i one gryzą a jak
nie to przynajmniej dokuczają. Zrobiliśmy moskitierę – wszystkie wejścia i
okienka zasłonięte – ale wystarczyła jedna upierdliwa mucha i poranek z głowy.
Bo one zawsze uaktywniały się nad ranem – wystarczyła jedna, pobzyczała, usiadła
na ciele, połaskotała i spanie z głowy.
Pływająca restauracja
Dzisiaj jemy
na wodzie – dosłownie. Na jednym z jezior pomiędzy kanałami łączącymi jeziora
Jagodne i Tałty pływa coś w rodzaju barki – Żeglarska Smażalnia. Serwują tam
przepyszne świeże ryby z frytkami i surówką. Także tanie, zimne piwo i napoje. Ważne jest
również to, że na pokładzie smażalni można skorzystać z czyściutkiej toalety… Jest
to miejsce, które odkryliśmy w zeszłym roku i teraz już zawsze będzie na liście
naszych postojów podczas mazurskich rejsów. Myślę zresztą, że nie tylko naszych.
Łodzi cumuje tam coraz więcej!
Mikołajki
Drugiego
dnia popłynęliśmy zgodnie z planem do Mikołajek – takie Międzyzdroje polskich
Mazur. Klimat iście wakacyjny, wesoło kolorowo, głośno – i fajnie. Jeśli
płyniesz do Mikołajek to właśnie na coś takiego jesteś gotów. Niestety jeśli
chodzi o przyjaciół Kate okazało się, że tego dnia w Mikołajkach owszem byli – tyle,
że rano… zawiodła komunikacja gdzieś po drodze. Ale nic straconego umawiamy się
wieczorem gdzieś na Śniardwach. Tymczasem spędzamy miło popołudnie i wieczór –
odwiedzamy rynek, deptak dla turystów, Biedronkę… Zaglądamy również do naszej
nowo zaprzyjaźnionej mocno ukwieconej restauracji Oaza. Wypijamy tam piwko a
rano zaglądamy na rewelacyjną mrożoną kawę! A rano jest dość późno, bo do świtu
śpiewaliśmy szanty. Nie wszyscy byli z
tego powodu szczęśliwi, ale cóż… nie jedzie się na rejs żeby się wyspać. A świt
jest zawsze magiczny – warto poczekać i zobaczyć. Dwa razy w ciągu jednej nocy
pękła struna gitarowa, ale gitara z pięcioma strunami też daje radę. W pewnym
momencie nawet przestajemy słyszeć różnicę… Niestety w Mikołajkach nie można
kupić struny… Nigdzie! Dopiero w Giżycku, w znanym nam sklepie muzycznym
nabywamy dwie sztuki metalowej struny e1 i dowiadujemy się, że być może za rok
w Mikołajkach też będą struny…
Śniardwy i morska bryza
Wypłynęliśmy
z Mikołajek w kierunku Śniardw – największego jeziora w Polsce. Podobno jak się
wypłynie odpowiednio daleko, to nie widać brzegu… no nie wiem. Może bez
okularów i we mgle… Ale jest naprawdę duże. Fale jak na morzu, wiatr wieje z
rozmachem. I można poczuć zapach morza w powietrzu.
Po dniu
żeglowania po Śniardwach i kilku kąpielach, cumujemy na dziko na bezludnej wyspie (zgodnie z mapą Wyspa Pajęcza)
Kąpiele na kotwicy
Tak zwane
kąpiele na kotwicy są niewątpliwą atrakcją całego rejsu. Kąpiemy się codziennie
po kilka razy, w różnych miejscach, w zatokach, przy trzcinach, na środku
jezior. I to jest piękne. Woda czysta, głęboka, można skakać z jachtu… dzieci w
dmuchanych kołach taplają się bez końca. A jak dołożymy do tego kąpiele w kole ratunkowym
ciągniętym przez nasz statek! Przygoda z adrenaliną gotowa. Ale pamiętajcie, że
w takich przypadkach można zgubić majtki… Prędkość jest naprawdę zawrotna, fale
zmywają głowę, a kąpielówki nie zawsze wystarczająco ciasno trzymają się pup…
Bo trzeba
pamiętać, że prysznic w porcie kosztuje 10 zł za 10 minut (wartości uśrednione)
i warto korzystać z wszelkich innych okazji do kąpieli.
Wyspa Myszy zwana też Zasraną Wyspą
Bezludna wyspa - a gdzie palmy? Ech, to nie ta
bajka :)
Dzieci
zostały przerzucone na ląd i zaczęły działać – w trymiga miały wędkę, kuse
kiecki z trzciny, prawie szałas… może by nawet całą wioskę zbudowały… Błękitna
Laguna…
A my w tym
czasie robimy kółko i szukamy miejsca do podejścia, gdyż nasz okręt jest
cokolwiek duży i nie łatwo do brzegu podejść. Po krótkiej naradzie powstaje trap
własnej roboty i zejście na ląd, karkołomne lekko, jest gotowe. Powiem, że
skorzystałam z niego 1 (słownie raz), gdyż wyspa nie była zachęcająca. Pobyt na
niej nie był jakoś specjalnie klimatyczny. Mogę spać na dziko, ale kiedy pojadę
do Afryki. U nas jednak wolę mieć choćby namiastkę cywilizacji. Przez
cywilizację w tym momencie rozumiem teren, w którym przynajmniej na powierzchni
2m2 nie ma kup… A tu kupa na kupie… i zdechłe białe myszki o
pięknych futerkach. Bo, że myszki biegają to mi nie przeszkadza, ale wolę gdy
są żywe…
Potem
przypłynęli znajomi grajkowie i ku zachwytom Sophie zafundowali nam granie na
dobranoc czyli profesjonalne zawodzenie. Pięknie i profesjonalnie – ale nudno i
depresyjnie, co zresztą sami zapowiedzieli. Nie było szant i klimatu jakiego
się spodziewaliśmy. Muza absolutnie świetna do słuchania zimą w knajpie przy grzanym
piwie. Ale dobrze się przy niej zasypiało…
W drodze
powrotnej idziemy na zakupy – drugi raz przybiliśmy w Mikołajkach. Bo skończyły
się pewne produkty… napoje… To nic, że nie ma chleba – przy okazji się kupi
przecież – a pić trzeba w takim upale!
Urodziny Bosmana Karlika
Właśnie
Jane przygotowuje z tej okazji pstrągi na grilla. A że dziś cumujemy „U
Andrzeja”, to mamy ognisko z rusztem i piękne okoliczności przyrody w cenie. Jest
to nieduże pole kampingowe z małą przystanią. Niby na dziko a nie na dziko… nie
wiem czy ma jakąś nazwę, ale dla nas jednoznacznym identyfikatorem jest
opiekujący się terenem Andrzej :) Przystań
znajduje się u wyjścia kanału na jeziorze Tałty.
Ręka mnie
boli od tego braku prądu – muszę pisać długopisem… (Teraz oczywiście przepisuję
to dla Was, ale rękopis powstawał w bólach :))
Idę na
kolację. Pstrąg z grilla i sałatka brokułowa. Brzmi nieźle, co?
Przebieramy
się w ciepłe ubrania, bo wieczór. Zabieramy gitarę i… robimy zdjęcie stóp, bo
nagle wydały mi się taakie opalone – to chyba kwestia światła, a podobno teraz
jest taka moda, żeby robić sobie zdjęcia stóp na wakacjach :)
Gitara i
tym razem daje radę mimo, że nadal jest uboższa o jedną strunę. Śpiewamy długo
i głośno, tym razem nikomu nie przeszkadzamy. Ludzie przychodzą i śpiewają z
nami.
Fajne to
kotwicowisko „U Andrzeja”. I jakie piękne gwiazdy na niebie – grube gwiazdy,
jak to powiedział jeden z siedmioletnich majtków. Pewnie chodziło mu o to, że
takie duże i wyraźne są – w mieście taki widok jest nieosiągalny.
Gdzieś między niebem a ziemią, czyli
okolice Giżycka
Zatoka Much
– piękna, krystalicznie czysta i przejrzysta woda, mała zatoczka gdzieś w
okolicach Giżycka. I my sami… Do czasu jak nasz maszt zobaczyli inni i uznali,
że przez te trzciny da się przepłynąć… Ale na szczęście wystarczyło miejsca dla
wszystkich. Były kąpiele, snurkowanie, wygłupy w wodzie, przerwa na obiad i…
muchy. Wstrętne końskie muchy, które atakowały i gryzły bez ostrzeżenia… i one
nas ostatecznie wypędziły z tego pięknego miejsca.
Gotując
obiad, w międzyczasie gdy mięso „dochodzi”, wskakuję na kilka chwil do jeziora,
żeby się ochłodzić, wracam i mieszam dalej… Bajka… Dziś spaghetti bolognese.
Trochę problematyczne bo mamy tylko jeden duży garnek, więc gotuję na raty.
Jemy na dwie zmiany. Ale ostatecznie zjadamy wszystko ze smakiem. Ugotowałam
tyle, że zostaje jeszcze na śniadanie. Naczynia dziewczyny myją dziś za burtą,
bo pompa nie chce pompować wody jeziornej a pitną trzeba oszczędzać. Kapitan śpi,
Majtek śpi. Kotwiczymy w zatoce, gotujemy, jemy, kąpiemy się, odpoczywamy.
Ostatnia
kartka w notesie… Brak prądu wymusza rękopisanie. Zaczęłam pisać na lewych
stronach mini notesu. Powinno wystarczyć miejsca na notatki do końca rejsu.
Mycie pokładu
Codziennie
przed wypłynięciem odbywało się mycie pokładu – oczywiście wodą z jeziora, przy
pomocy wiaderka na lince, mopa i szczotki ryżowej. Czasem następowało również
spłukiwanie wodą czystą, tzw. pitną, jeśli byliśmy w cywilizowanym porcie i
mieliśmy do takowej dostęp.
Zmywasz srebrnym kranem? Czyli sposoby na zmywanie naczyń podczas rejsu
Woda
jeziorna, w poprzednich rejsach zwana Salt-Water czyli słoną wodą (bo morska,
pobierana z zewnątrz, tak też był opisany kran), stała się codziennością. Tylko
w niej myliśmy naczynia, ręce, buzie, zęby i inne wymagające tego części ciała.
Nie wiem czy wiecie, ale w toalecie na jachcie można wziąć prysznic. Woda z
jeziora, nawet jeśli wydaje się lekko zielona w jeziorze (bo lekko kwitnie np.)
to w ogóle tego nie widać, gdy leci z kranu. A srebrny kran? Normalny chromowany
kran jak w łazience. Do wody pitnej był plastikowy.
Ekomarina
Ostatnią noc
spędzamy w Giżycku w Ekomarinie – marinie na najwyższym poziomie – podobno jest
takich na całych Mazurach tylko kilka. Jest to jedyne miejsce, gdzie prysznic i
toalety są wliczone w cenę. Jest ona nieco wyższa niż w innych portach ale
kalkuluje się z całą pewnością. I nie zastanawia się człowiek czy potrzebny mu
prysznic tylko po prostu idzie się myć :)
Poza tym
Giżycko pełne jest budek z lodami, goframi, pamiątkami. Jest tu stacjonarne
wesołe miasteczko, które oczywiście corocznie odwiedzamy. Dzieci korzystają z wakacyjnych
atrakcji. Również Biedronka otwiera przed nami swoje podwoje i uzupełniamy
zapasy na ostatnie dni rejsu.
W Giżycku
przez ostatnie kilka lat wiele się zmieniło. Poza Ekomariną, która powstała
stosunkowo niedawno (4 lata temu?), jest tu nowa kładka prowadząca z kei do
miasta, ponad plażą i torami kolejowymi, które biegną niemal wzdłuż jeziora. Jest
też nowa dzielnica – coś jakby stare miasto zbudowane na nowo – promenada ze
sklepami, nowe mieszkania, fontanna, zieleń, bardzo przyjemne i zachęcające do
spaceru miejsce. Polecam Giżycko i Ekomarinę jako punkt obowiązkowy pobytu na
Mazurach. No i należy pamiętać o unikatowym moście na Kanale Giżyckim, który
jest otwierany (tak, otwierany, nie podnoszony) o wyznaczonych porach i tylko
wtedy jachty mogą przez kanał przepłynąć, kosztem czekających wówczas samochodów.
W tak zwanym międzyczasie taka rozmowa:
Majtek:
Kiedy wyjeżdżamy?
Mama
Majtka: W sobotę, a dzisiaj jest czwartek.
Majtek:
Aha, to potrzebuję jeszcze 2 pary majtek. Sprawdza…
- O są
jeszcze 3 pary i kąpielówki.
Co za
rozgarnięte dziecko! Może jechać samo na obóz :):):)
Sztynort po raz drugi
No i
wróciliśmy do naszego portu. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze tradycyjnie Wyspę Kormoranów, która jest rezerwatem przyrody. Wyspa jest specyficzną atrakcją turystyczną, ponieważ stwarza możliwość
obserwacji kormoranów, a także dzięki charakterystycznym, częściowo
uschniętym od ptasich odchodów drzewom.
W sztynorckiej tawernie Zęzie znów koncert – tym razem gra GROM. Świetny
wokalista z łatwością nawiązujący kontakt z publicznością. Śpiewa wesołe
kawałki, szanty i nie tylko. Dzięki niemu odkrywam, że akcenty seksualne są
wszędzie, nie tylko w opisanych przeze mnie tekstach :) Dla przypomnienia:
Poznajemy
wesołych ludzi: Arka – człowieka zaangażowanego całym sercem w rejsy dla młodzieży,
dla fundacji, z pięknym głosem i przyjaciółmi Bogdanem i Ewą i wielu innych,
których imion zwyczajnie nie udało mi się zapamiętać. http://www.rejsy-arkowe.com.pl/
Z nimi
siedzimy na kei do rana – kolejny świt wita nas pięknym klimatem. Siedzimy,
śpiewamy, żartujemy, wymieniamy koszulki :)
jaka szkoda, że to już koniec…
Refleksje
Uwielbiałam
te chwile , kiedy leżałam na pokładzie (najlepiej na miękkim materacu lub
chociażby poduszce), zawieszona gdzieś pomiędzy jawą a snem, w takim stanie
półświadomości, drzemiąc, bujając się na falach. Był wtedy czas na sen, na
odespanie długich wieczorów przy gitarze i soku z mewy. Słońce przy tym
opalało, ale wiatr sprawiał, że nie było piekącego grzania tylko uczucie
komfortu termicznego z ochładzającą delikatnie bryzą znad wody…
Każdy rejs
jest inny. Niby te same miejsca, towarzystwo teraz takie samo jak w zeszłym
roku, przynajmniej w 70%, ale inaczej. To taki fenomen Mazur, a może to fenomen
żeglowania? Pływamy po Mazurach czwarty raz (ja, bo mój mąż częściej, ale to
inne klimaty – regaty, męskie rejsy) i za KAŻDYM razem jest INACZEJ. O czym
innym rozmawiamy, co innego robimy.
Zapytałby
ktoś co można robić? 10 osób zamkniętych na małej przestrzeni jachtu, niecałe
11 m długości, około 3 m szerokości – mini kawalerka… Ale można robić wiele.
Nawet zjeżdżać na zjeżdżalni! Naprawdę! Podczas przechyłu, gdy jacht składa się
na wodzie, dzieci wykorzystują podłogę jako zjeżdżalnię. I najlepsze jest to,
że nie trzeba podchodzić do góry! Zjeżdżasz, potem zwrot, i znów jesteś na
górze :) Można grać w gry planszowe. Komputerowe
oczywiście też ale na szczęście na jachcie trzeba oszczędzać prąd… Gry
planszowe w rodzaju kalamburów czy aliasa bardzo często umilały nam czas i
rozbawiały do łez. Bo na przykład gdy trzeba pokazać bez słów zawód „dyrektora
artystycznego” albo zwierzę „modliszkę” to trzeba się wykazać nie lada
pomysłowością…
Trochę
czasu zabiera gotowanie – staramy się to robić na postojach, podczas cumowania
w porcie lub „na dziko”, byleby nie kiwało. Kuchenka nie zawsze jest
zabezpieczona przed zsunięciem się z niej garnków. W tym roku nie była…
Obiady
oczywiście wymyślamy tak, żeby było jak najmniej roboty, np.: klopsiki w sosie
pomidorowym ze słoika z ryżem, spaghetti, itp. Trochę się nagrzewa kokpit
podczas gotowania dwóch pełnych garnków, ale da się wytrzymać :) A jak smakuje na świeżym powietrzu!
Gotowanie dla 10 osób jest niezłym wyzwaniem w takim warunkach, szczególnie od
strony logistycznej – ilość zakupów jest imponująca.
„Zawsze mamy pierwszeństwo” mówi Kapitan
zapytany, kto ma ustąpić. Odpowiada tak zawsze na powyższe pytanie J Staje się to jednym z naszych
kultowych dowcipów/powiedzonek również po rejsie :)
Ale nie
bójcie się, nie taranujemy nikogo :)
Na naszym
jachcie panuje demokracja. Generalnie Kapitan jest jeden i on decyduje o naszym
kursie, pilnuje steru, żagli i tego wszystkiego co trzeba by bezpiecznie żeglować,
ale są sytuacje, kiedy głosujemy. Np.: wtedy gdy pada pytanie: „Kto jest za tym
żeby Yan popływał?” albo „Kto jest za tym żeby Yan wyskoczył za burtę?” i tym
podobne rzeczy. Ku uciesze wszystkich, zazwyczaj głosowanie wypada jednomyślnie…
Bywa też
śmiesznie:
Kate
ugryziona przez jakiegoś bliżej nie sprecyzowanego owada idzie z Jane do
toalety i po drodze drapie się i narzeka, że ją pogryzło. Mówi „Patrz, jaka
świnia!” mając na myśli owada, natomiast tekst dociera do uszu mijającej je,
dość obfitej pani, która oczywiście słyszy wyrwane z kontekstu słowa i oburza
się sądząc, że są skierowane do niej… uderz w stół…
Piekące
twarze czujemy od około 2-3 dnia. Potem jest tylko lepiej :) Mimo mocnych filtrów stosowanych
przez nas systematycznie, słońce i wiatr robią swoje. Ale skóra nie schodzi. Ostrożność
popłaca.
Któregoś dnia mijamy szkółkę dzieci na optymistach – takich małych, jednoosobowych łódeczkach – są jak krasnale, świetnie sobie radzą na falach i robią na nas niesamowite wrażenie.
A wiecie co
w żeglowaniu jest najpiękniejsze? Parafrazując Maję Sontag z jej książki Majubaju czyli żyrafy wychodzą z szafy:
„Cieszy tak naprawdę ta wręcz nieprzyzwoita wolność, której można posmakować
tylko podróżując samemu (lub żeglując). Ogromna siła sprawcza byle jakiego
widzimisię. Że może się zachcieć albo odwidzieć, a w konsekwencji lekką ręką
zmienić wszystko. Jak prawdziwy Król życia.”
No i nie
wiem która godzina, nie wiem jaki dzień… nie muszę.
Świetnie się czyta, przygoda wakacyjna do pozazdroszczenia! A zdjęcia powalają!
OdpowiedzUsuńMagda K
Dziękuję bardzo, również za opinię o zdjęciach bo w tym roku wydawały mi się stosunkowo kiepskie :-)
Usuńdokładnie :)) nie wiem, która godzina nei wiem jaki dzień... wiatr we włosach i te widoki :) Ale fajnie mi się czytało ! Pozdrawiam !:)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Zapraszam do czytania również w przyszłości i życzę pełnych swobody wakacji :-)
UsuńŚwietnie :)
OdpowiedzUsuńDzk! Pozdrawiam :-)
UsuńSuper post! Baardzo fajne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńDziękuję:) Cieszę się, że się podoba. Zapraszam również do innych wpisów! Pozdrawiam.
UsuńSuper wpis i mega zdjęcia!Niestety nigdy nie byłam na Mazurach;/
OdpowiedzUsuńDziękuję, cieszę się, że się podoba:) A Mazury polecam! Pozdrawiam
UsuńO tak to prawda...MAZURY są przepiękne
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuń