środa, 30 lipca 2014

MAZURY ZAWSZE PIĘKNE - wspomnienia z jachtu - Johanna



Niektóre postaci i zdarzenia opisane w tym materiale są fikcyjne i wszelkie podobieństwo do rzeczywistości jest przypadkowe i niezamierzone:)

Kate i Sophie dziękuję za natchnienie

Podróż

Wyruszyliśmy zgodnie z planem czyli o godzinie 7 minut 15. Planowaliśmy o 7.00. więc studencki kwadrans mieścił się w marginesie błędu. Droga mijała sprawnie i wesoło. Pewien odcinek trasy przejechaliśmy autostradą – jakieś 9 km, z czego 3 w korku przed bramkami, co dało jakieś 2 godziny. Myślę, że bez naszej sieci autostrad czas podróży byłby zdecydowanie… krótszy. Mijaliśmy innych podróżujących na wakacje, o czym świadczyły bagaże upakowane tu i tam, rowery na tyłach i dachach samochodów, rowery na dachu Matiza i inne przyczepki. Do celu dotarliśmy około godziny 16.00. Jeszcze po drodze, w Biedronce w Kętrzynie, zrobiliśmy zakupy spożywcze – na 2 pierwsze dni.




Tiga Yacht Sztynort

Sztynort przywitał nas upałem, skwarem, lejącym się z nieba żarem. Wiedzieliśmy, że tak będzie, bo taką pogodą zamówiliśmy już długo przed wyjazdem :) Po załatwieniu formalności związanych z parkingiem (105 zł za samochód na tydzień), czarterem jachtu (Maxus 33 od armatora MAXIM CZARTER w Sztynorcie http://maximczarter.pl/) i przewiezieniu bagaży wózkiem, na pokładzie zameldowali się w porządku niealfabetycznym:
Kapitan Sebunia
Bosman Karlik
Pomocny Martin
Młodzieniec Yan
Rozważna Jane
Sympatyczna Kate
3 Majtki
i ja.

Dość szybko na pokładzie pojawiła się też Sophie,  zwana przez Pomocnego Martina Moją Żoną Sophie. Sympatyczna Kate została zepchnięta w cień i pozostawała w nim przez większość czasu. Sophie było pełno zawsze i wszędzie. Było ją słychać prawie bez przerwy. Narzucała rytm zmywania i mogliśmy zapomnieć o powolnym delektowaniu się posiłkami. Nie schodziła w czasie żeglowania pod pokład bo łapała ją choroba morska, więc nie schodziła tam praktycznie wcale bo pływaliśmy prawie całymi dniami. Pomocny Martin podawał Sophie wszystko, czego potrzebowała lub pragnęła. 

Pierwszą noc spędziliśmy w Sztynorcie. W Zęzie (tawernie) śpiewał zespół szantowo-rockowy Załoga Doktora Bryga. Nie sądziłam, że szanty w wydaniu rockowym mogą tak fajnie brzmieć… Bawiliśmy się świetnie i długo.

Następnego ranka wyruszyliśmy w rejs! Kierunek Mikołajki, gdzie mieliśmy dotrzeć w poniedziałek, aby spotkać się ze znajomymi Kate. Mieliśmy dwa dni, więc po drodze planowaliśmy cumowanie w przyjemnej przystani Marina Lester Club w Rydzewie.

Sok z mewy

My dziewczyny, zrobiłyśmy sobie na drogę Sangriję, którą opisałam wcześniej. Dla przypomnienia i dla tych, którzy nie czytali zapraszam:
Sangrija była już potem zwana Sokiem z mewy. Skąd ta nazwa? Nasi Panowie, podczas swojego męskiego rejsu w maju, wpadli w pewnego rodzaju głupawkę i wszystko nazywali mewą… najpierw ptaki, potem boje, potem wszelkie inne zwierzęta itd… Była rybitwa mewa, mewa mewa, boja mewa, krowa mewa… Pojawiła się i Sangrija mewa – a w toku niekoniecznie logicznego rozumowania pojawił się też sok z mewy.



Marina Lester Club

Pierwsze cumowanie wieczorem u Lestera. Przystań, znana nam z zeszłego roku, okazała się małym rozczarowaniem z uwagi na stan higieniczny toalet. Stalowe muszle ustępowe są same w sobie odstręczające, kojarzą mi się z toaletami przy autostradach… i jeśli do tego są jeszcze brudne… A płacić trzeba słono. Poza tym miło i przyjemnie. Jest tu duży pomost, coś na kształt pomosto-werandy nad wodą, ze stolikami, przy których można usiąść i delektować się mrożoną kawą, miejsce na ognisko, klimatyczna knajpa w stylu Jasia Wędrowniczka, której wnętrzu dodają fajnej atmosfery stare motocykle zamocowane pod sufitem. Zadbany trawnik, blisko sklep spożywczy. Tylko te toalety i prysznice…
Zabrana przez nas siatka na ryby przydała się również na ryby:) Kuba łowi, tata smaży, dzieci jedzą.


I tu rada. Zasypiaj z packą na muchy w ręce. To nie Gwatemala ale owady duże mamy i one gryzą a jak nie to przynajmniej dokuczają. Zrobiliśmy moskitierę – wszystkie wejścia i okienka zasłonięte – ale wystarczyła jedna upierdliwa mucha i poranek z głowy. Bo one zawsze uaktywniały się nad ranem – wystarczyła jedna, pobzyczała, usiadła na ciele, połaskotała i spanie z głowy.

Pływająca restauracja

Dzisiaj jemy na wodzie – dosłownie. Na jednym z jezior pomiędzy kanałami łączącymi jeziora Jagodne i Tałty pływa coś w rodzaju barki – Żeglarska Smażalnia. Serwują tam przepyszne świeże ryby z frytkami i surówką. Także tanie, zimne piwo i napoje. Ważne jest również to, że na pokładzie smażalni można skorzystać z czyściutkiej toalety… Jest to miejsce, które odkryliśmy w zeszłym roku i teraz już zawsze będzie na liście naszych postojów podczas mazurskich rejsów. Myślę zresztą, że nie tylko naszych. Łodzi cumuje tam coraz więcej!



Mikołajki

Drugiego dnia popłynęliśmy zgodnie z planem do Mikołajek – takie Międzyzdroje polskich Mazur. Klimat iście wakacyjny, wesoło kolorowo, głośno – i fajnie. Jeśli płyniesz do Mikołajek to właśnie na coś takiego jesteś gotów. Niestety jeśli chodzi o przyjaciół Kate okazało się, że tego dnia w Mikołajkach owszem byli – tyle, że rano… zawiodła komunikacja gdzieś po drodze. Ale nic straconego umawiamy się wieczorem gdzieś na Śniardwach. Tymczasem spędzamy miło popołudnie i wieczór – odwiedzamy rynek, deptak dla turystów, Biedronkę… Zaglądamy również do naszej nowo zaprzyjaźnionej mocno ukwieconej restauracji Oaza. Wypijamy tam piwko a rano zaglądamy na rewelacyjną mrożoną kawę! A rano jest dość późno, bo do świtu śpiewaliśmy szanty.  Nie wszyscy byli z tego powodu szczęśliwi, ale cóż… nie jedzie się na rejs żeby się wyspać. A świt jest zawsze magiczny – warto poczekać i zobaczyć. Dwa razy w ciągu jednej nocy pękła struna gitarowa, ale gitara z pięcioma strunami też daje radę. W pewnym momencie nawet przestajemy słyszeć różnicę… Niestety w Mikołajkach nie można kupić struny… Nigdzie! Dopiero w Giżycku, w znanym nam sklepie muzycznym nabywamy dwie sztuki metalowej struny e1 i dowiadujemy się, że być może za rok w Mikołajkach też będą struny…





Śniardwy i morska bryza

Wypłynęliśmy z Mikołajek w kierunku Śniardw – największego jeziora w Polsce. Podobno jak się wypłynie odpowiednio daleko, to nie widać brzegu… no nie wiem. Może bez okularów i we mgle… Ale jest naprawdę duże. Fale jak na morzu, wiatr wieje z rozmachem. I można poczuć zapach morza w powietrzu.

Po dniu żeglowania po Śniardwach i kilku kąpielach, cumujemy na dziko na bezludnej wyspie (zgodnie z mapą Wyspa Pajęcza)
i czekamy na towarzystwo, które zgodnie z zapewnieniami Kate jest umuzykalnione na poziomie profesjonalnym i w związku z tym szykuje się atrakcyjny wieczór, a może i noc.

Kąpiele na kotwicy

Tak zwane kąpiele na kotwicy są niewątpliwą atrakcją całego rejsu. Kąpiemy się codziennie po kilka razy, w różnych miejscach, w zatokach, przy trzcinach, na środku jezior. I to jest piękne. Woda czysta, głęboka, można skakać z jachtu… dzieci w dmuchanych kołach taplają się bez końca. A jak dołożymy do tego kąpiele w kole ratunkowym ciągniętym przez nasz statek! Przygoda z adrenaliną gotowa. Ale pamiętajcie, że w takich przypadkach można zgubić majtki… Prędkość jest naprawdę zawrotna, fale zmywają głowę, a kąpielówki nie zawsze wystarczająco ciasno trzymają się pup…

Bo trzeba pamiętać, że prysznic w porcie kosztuje 10 zł za 10 minut (wartości uśrednione) i warto korzystać z wszelkich innych okazji do kąpieli.

Wyspa Myszy zwana też Zasraną Wyspą

 Bezludna wyspa - a gdzie palmy? Ech, to nie ta bajka :)
Dzieci zostały przerzucone na ląd i zaczęły działać – w trymiga miały wędkę, kuse kiecki z trzciny, prawie szałas… może by nawet całą wioskę zbudowały… Błękitna Laguna…



A my w tym czasie robimy kółko i szukamy miejsca do podejścia, gdyż nasz okręt jest cokolwiek duży i nie łatwo do brzegu podejść. Po krótkiej naradzie powstaje trap własnej roboty i zejście na ląd, karkołomne lekko, jest gotowe. Powiem, że skorzystałam z niego 1 (słownie raz), gdyż wyspa nie była zachęcająca. Pobyt na niej nie był jakoś specjalnie klimatyczny. Mogę spać na dziko, ale kiedy pojadę do Afryki. U nas jednak wolę mieć choćby namiastkę cywilizacji. Przez cywilizację w tym momencie rozumiem teren, w którym przynajmniej na powierzchni 2m2 nie ma kup… A tu kupa na kupie… i zdechłe białe myszki o pięknych futerkach. Bo, że myszki biegają to mi nie przeszkadza, ale wolę gdy są żywe…

Potem przypłynęli znajomi grajkowie i ku zachwytom Sophie zafundowali nam granie na dobranoc czyli profesjonalne zawodzenie. Pięknie i profesjonalnie – ale nudno i depresyjnie, co zresztą sami zapowiedzieli. Nie było szant i klimatu jakiego się spodziewaliśmy. Muza absolutnie świetna do słuchania zimą w knajpie przy grzanym piwie. Ale dobrze się przy niej zasypiało…

W drodze powrotnej idziemy na zakupy – drugi raz przybiliśmy w Mikołajkach. Bo skończyły się pewne produkty… napoje… To nic, że nie ma chleba – przy okazji się kupi przecież – a pić trzeba w takim upale!

Urodziny Bosmana Karlika

Właśnie Jane przygotowuje z tej okazji pstrągi na grilla. A że dziś cumujemy „U Andrzeja”, to mamy ognisko z rusztem i piękne okoliczności przyrody w cenie. Jest to nieduże pole kampingowe z małą przystanią. Niby na dziko a nie na dziko… nie wiem czy ma jakąś nazwę, ale dla nas jednoznacznym identyfikatorem jest opiekujący się terenem Andrzej :) Przystań znajduje się u wyjścia kanału na jeziorze Tałty.

Ręka mnie boli od tego braku prądu – muszę pisać długopisem… (Teraz oczywiście przepisuję to dla Was, ale rękopis powstawał w bólach :))

Idę na kolację. Pstrąg z grilla i sałatka brokułowa. Brzmi nieźle, co?
Przebieramy się w ciepłe ubrania, bo wieczór. Zabieramy gitarę i… robimy zdjęcie stóp, bo nagle wydały mi się taakie opalone – to chyba kwestia światła, a podobno teraz jest taka moda, żeby robić sobie zdjęcia stóp na wakacjach :)

Gitara i tym razem daje radę mimo, że nadal jest uboższa o jedną strunę. Śpiewamy długo i głośno, tym razem nikomu nie przeszkadzamy. Ludzie przychodzą i śpiewają z nami.

Fajne to kotwicowisko „U Andrzeja”. I jakie piękne gwiazdy na niebie – grube gwiazdy, jak to powiedział jeden z siedmioletnich majtków. Pewnie chodziło mu o to, że takie duże i wyraźne są – w mieście taki widok jest nieosiągalny.



Gdzieś między niebem a ziemią, czyli okolice Giżycka

Zatoka Much – piękna, krystalicznie czysta i przejrzysta woda, mała zatoczka gdzieś w okolicach Giżycka. I my sami… Do czasu jak nasz maszt zobaczyli inni i uznali, że przez te trzciny da się przepłynąć… Ale na szczęście wystarczyło miejsca dla wszystkich. Były kąpiele, snurkowanie, wygłupy w wodzie, przerwa na obiad i… muchy. Wstrętne końskie muchy, które atakowały i gryzły bez ostrzeżenia… i one nas ostatecznie wypędziły z tego pięknego miejsca.

Gotując obiad, w międzyczasie gdy mięso „dochodzi”, wskakuję na kilka chwil do jeziora, żeby się ochłodzić, wracam i mieszam dalej… Bajka… Dziś spaghetti bolognese. Trochę problematyczne bo mamy tylko jeden duży garnek, więc gotuję na raty. Jemy na dwie zmiany. Ale ostatecznie zjadamy wszystko ze smakiem. Ugotowałam tyle, że zostaje jeszcze na śniadanie. Naczynia dziewczyny myją dziś za burtą, bo pompa nie chce pompować wody jeziornej a pitną trzeba oszczędzać. Kapitan śpi, Majtek śpi. Kotwiczymy w zatoce, gotujemy, jemy, kąpiemy się, odpoczywamy.

Ostatnia kartka w notesie… Brak prądu wymusza rękopisanie. Zaczęłam pisać na lewych stronach mini notesu. Powinno wystarczyć miejsca na notatki do końca rejsu.



Mycie pokładu

Codziennie przed wypłynięciem odbywało się mycie pokładu – oczywiście wodą z jeziora, przy pomocy wiaderka na lince, mopa i szczotki ryżowej. Czasem następowało również spłukiwanie wodą czystą, tzw. pitną, jeśli byliśmy w cywilizowanym porcie i mieliśmy do takowej dostęp.

Zmywasz srebrnym kranem?  Czyli sposoby na zmywanie naczyń podczas rejsu

Woda jeziorna, w poprzednich rejsach zwana Salt-Water czyli słoną wodą (bo morska, pobierana z zewnątrz, tak też był opisany kran), stała się codziennością. Tylko w niej myliśmy naczynia, ręce, buzie, zęby i inne wymagające tego części ciała. Nie wiem czy wiecie, ale w toalecie na jachcie można wziąć prysznic. Woda z jeziora, nawet jeśli wydaje się lekko zielona w jeziorze (bo lekko kwitnie np.) to w ogóle tego nie widać, gdy leci z kranu. A srebrny kran? Normalny chromowany kran jak w łazience. Do wody pitnej był plastikowy.

Ekomarina

Ostatnią noc spędzamy w Giżycku w Ekomarinie – marinie na najwyższym poziomie – podobno jest takich na całych Mazurach tylko kilka. Jest to jedyne miejsce, gdzie prysznic i toalety są wliczone w cenę. Jest ona nieco wyższa niż w innych portach ale kalkuluje się z całą pewnością. I nie zastanawia się człowiek czy potrzebny mu prysznic tylko po prostu idzie się myć :)

Poza tym Giżycko pełne jest budek z lodami, goframi, pamiątkami. Jest tu stacjonarne wesołe miasteczko, które oczywiście corocznie odwiedzamy. Dzieci korzystają z wakacyjnych atrakcji. Również Biedronka otwiera przed nami swoje podwoje i uzupełniamy zapasy na ostatnie dni rejsu.

W Giżycku przez ostatnie kilka lat wiele się zmieniło. Poza Ekomariną, która powstała stosunkowo niedawno (4 lata temu?), jest tu nowa kładka prowadząca z kei do miasta, ponad plażą i torami kolejowymi, które biegną niemal wzdłuż jeziora. Jest też nowa dzielnica – coś jakby stare miasto zbudowane na nowo – promenada ze sklepami, nowe mieszkania, fontanna, zieleń, bardzo przyjemne i zachęcające do spaceru miejsce. Polecam Giżycko i Ekomarinę jako punkt obowiązkowy pobytu na Mazurach. No i należy pamiętać o unikatowym moście na Kanale Giżyckim, który jest otwierany (tak, otwierany, nie podnoszony) o wyznaczonych porach i tylko wtedy jachty mogą przez kanał przepłynąć, kosztem czekających wówczas samochodów.

W tak zwanym międzyczasie taka rozmowa:
Majtek: Kiedy wyjeżdżamy?
Mama Majtka: W sobotę, a dzisiaj jest czwartek.
Majtek: Aha, to potrzebuję jeszcze 2 pary majtek. Sprawdza
- O są jeszcze 3 pary i kąpielówki.
Co za rozgarnięte dziecko! Może jechać samo na obóz :):):)



Sztynort po raz drugi

No i wróciliśmy do naszego portu. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze tradycyjnie Wyspę Kormoranów, która jest rezerwatem przyrody. Wyspa jest specyficzną atrakcją turystyczną, ponieważ stwarza możliwość obserwacji kormoranów, a także dzięki charakterystycznym, częściowo uschniętym od ptasich odchodów drzewom.


W sztynorckiej tawernie Zęzie znów koncert – tym razem gra GROM. Świetny wokalista z łatwością nawiązujący kontakt z publicznością. Śpiewa wesołe kawałki, szanty i nie tylko. Dzięki niemu odkrywam, że akcenty seksualne są wszędzie, nie tylko w opisanych przeze mnie tekstach :) Dla przypomnienia:

Poznajemy wesołych ludzi: Arka – człowieka zaangażowanego całym sercem w rejsy dla młodzieży, dla fundacji, z pięknym głosem i przyjaciółmi Bogdanem i Ewą i wielu innych, których imion zwyczajnie nie udało mi się zapamiętać. http://www.rejsy-arkowe.com.pl/
Z nimi siedzimy na kei do rana – kolejny świt wita nas pięknym klimatem. Siedzimy, śpiewamy, żartujemy, wymieniamy koszulki :) jaka szkoda, że to już koniec…

Refleksje

Uwielbiałam te chwile , kiedy leżałam na pokładzie (najlepiej na miękkim materacu lub chociażby poduszce), zawieszona gdzieś pomiędzy jawą a snem, w takim stanie półświadomości, drzemiąc, bujając się na falach. Był wtedy czas na sen, na odespanie długich wieczorów przy gitarze i soku z mewy. Słońce przy tym opalało, ale wiatr sprawiał, że nie było piekącego grzania tylko uczucie komfortu termicznego z ochładzającą delikatnie bryzą znad wody…

Każdy rejs jest inny. Niby te same miejsca, towarzystwo teraz takie samo jak w zeszłym roku, przynajmniej w 70%, ale inaczej. To taki fenomen Mazur, a może to fenomen żeglowania? Pływamy po Mazurach czwarty raz (ja, bo mój mąż częściej, ale to inne klimaty – regaty, męskie rejsy) i za KAŻDYM razem jest INACZEJ. O czym innym rozmawiamy, co innego robimy.

Zapytałby ktoś co można robić? 10 osób zamkniętych na małej przestrzeni jachtu, niecałe 11 m długości, około 3 m szerokości – mini kawalerka… Ale można robić wiele. Nawet zjeżdżać na zjeżdżalni! Naprawdę! Podczas przechyłu, gdy jacht składa się na wodzie, dzieci wykorzystują podłogę jako zjeżdżalnię. I najlepsze jest to, że nie trzeba podchodzić do góry! Zjeżdżasz, potem zwrot, i znów jesteś na górze :) Można grać w gry planszowe. Komputerowe oczywiście też ale na szczęście na jachcie trzeba oszczędzać prąd… Gry planszowe w rodzaju kalamburów czy aliasa bardzo często umilały nam czas i rozbawiały do łez. Bo na przykład gdy trzeba pokazać bez słów zawód „dyrektora artystycznego” albo zwierzę „modliszkę” to trzeba się wykazać nie lada pomysłowością…

Trochę czasu zabiera gotowanie – staramy się to robić na postojach, podczas cumowania w porcie lub „na dziko”, byleby nie kiwało. Kuchenka nie zawsze jest zabezpieczona przed zsunięciem się z niej garnków. W tym roku nie była…
Obiady oczywiście wymyślamy tak, żeby było jak najmniej roboty, np.: klopsiki w sosie pomidorowym ze słoika z ryżem, spaghetti, itp. Trochę się nagrzewa kokpit podczas gotowania dwóch pełnych garnków, ale da się wytrzymać :) A jak smakuje na świeżym powietrzu! Gotowanie dla 10 osób jest niezłym wyzwaniem w takim warunkach, szczególnie od strony logistycznej – ilość zakupów jest imponująca.



 „Zawsze mamy pierwszeństwo” mówi Kapitan zapytany, kto ma ustąpić. Odpowiada tak zawsze na powyższe pytanie J Staje się to jednym z naszych kultowych dowcipów/powiedzonek również po rejsie :)
Ale nie bójcie się, nie taranujemy nikogo :)

Na naszym jachcie panuje demokracja. Generalnie Kapitan jest jeden i on decyduje o naszym kursie, pilnuje steru, żagli i tego wszystkiego co trzeba by bezpiecznie żeglować, ale są sytuacje, kiedy głosujemy. Np.: wtedy gdy pada pytanie: „Kto jest za tym żeby Yan popływał?” albo „Kto jest za tym żeby Yan wyskoczył za burtę?” i tym podobne rzeczy. Ku uciesze wszystkich, zazwyczaj głosowanie wypada jednomyślnie…

Bywa też śmiesznie:
Kate ugryziona przez jakiegoś bliżej nie sprecyzowanego owada idzie z Jane do toalety i po drodze drapie się i narzeka, że ją pogryzło. Mówi „Patrz, jaka świnia!” mając na myśli owada, natomiast tekst dociera do uszu mijającej je, dość obfitej pani, która oczywiście słyszy wyrwane z kontekstu słowa i oburza się sądząc, że są skierowane do niej… uderz w stół…

Piekące twarze czujemy od około 2-3 dnia. Potem jest tylko lepiej :) Mimo mocnych filtrów stosowanych przez nas systematycznie, słońce i wiatr robią swoje. Ale skóra nie schodzi. Ostrożność popłaca.

Któregoś dnia mijamy szkółkę dzieci na optymistach – takich małych, jednoosobowych łódeczkach – są jak krasnale, świetnie sobie radzą na falach i robią na nas niesamowite wrażenie.

A wiecie co w żeglowaniu jest najpiękniejsze? Parafrazując Maję Sontag z jej książki Majubaju czyli żyrafy wychodzą z szafy: „Cieszy tak naprawdę ta wręcz nieprzyzwoita wolność, której można posmakować tylko podróżując samemu (lub żeglując). Ogromna siła sprawcza byle jakiego widzimisię. Że może się zachcieć albo odwidzieć, a w konsekwencji lekką ręką zmienić wszystko. Jak prawdziwy Król życia.”

No i nie wiem która godzina, nie wiem jaki dzień… nie muszę.


12 komentarzy:

  1. Świetnie się czyta, przygoda wakacyjna do pozazdroszczenia! A zdjęcia powalają!
    Magda K

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo, również za opinię o zdjęciach bo w tym roku wydawały mi się stosunkowo kiepskie :-)

      Usuń
  2. dokładnie :)) nie wiem, która godzina nei wiem jaki dzień... wiatr we włosach i te widoki :) Ale fajnie mi się czytało ! Pozdrawiam !:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Zapraszam do czytania również w przyszłości i życzę pełnych swobody wakacji :-)

      Usuń
  3. Super post! Baardzo fajne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:) Cieszę się, że się podoba. Zapraszam również do innych wpisów! Pozdrawiam.

      Usuń
  4. Super wpis i mega zdjęcia!Niestety nigdy nie byłam na Mazurach;/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, cieszę się, że się podoba:) A Mazury polecam! Pozdrawiam

      Usuń
  5. Bardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń