„Jejku jejku mówię Wam,
jaki spływ za sobą mam”
Czarna toń
pochłonęła telefon i pół plecaka ubrań. No bo po co zapinać plecak na kajaku? A
tak w ogóle, KTO ZABIERA TELEFON NA SPŁYW?? Człowiek jednak uczy się całe życie...
Generalnie spływ był ok. Zaczęło się super. Piękna pogoda, słońce, przepiękne
widoki wokół Czarnej Hańczy. Wioślarz za plecami. A księżniczka leży i
relaksuje się.
W pewnym
momencie ratownik zamykający stawkę zaczął nas poganiać. No cóż, księżniczką
będę innym razem, do wiosła! Razem szło zdecydowanie lepiej.
Chociaż na każdym zakręcie mój partner z kajaka przestawał wiosłować, nie wiem czy nie mógł odpoczywać na prostej? I wtedy traciliśmy sterowność – z przodu się nie da. No chyba, że jest się jakimś mistrzem wioślarstwa – ja nie jestem. No więc, co podgoniliśmy, to się pokręciliśmy. I tak pod koniec znów byliśmy ostatni.
Chociaż na każdym zakręcie mój partner z kajaka przestawał wiosłować, nie wiem czy nie mógł odpoczywać na prostej? I wtedy traciliśmy sterowność – z przodu się nie da. No chyba, że jest się jakimś mistrzem wioślarstwa – ja nie jestem. No więc, co podgoniliśmy, to się pokręciliśmy. I tak pod koniec znów byliśmy ostatni.
Rzeka spokojna,
wody po kolana, żadnego zagrożenia. W międzyczasie przerwa na lądzie, ognisko,
kiełbaski, piękne miejsce zaprzyjaźnionej leśniczówki. Po godzince przerwy
ruszyliśmy dalej.
No i znowu,
rzeka spokojna, wody po kolana, relaks. I nawet mój wioślarz z tyłu zaczął
żwawo wiosłować, to ja nie musiałam.
Aż tu nagle...
Leżały trzy
kajaki, plus podobno jeszcze dwa przed nami, ale tego już nie widziałam. Za zakrętem
musieli być. I nagle okazało się, że zrobiło się głęboko – ja przynajmniej nie
miałam gruntu. Kazali płynąć do brzegu, to płynęłam. A w głowie myśl, że rzeka,
że wiry, że niebezpiecznie, więc płynęłam tym szybciej. Kilka metrów do tego
brzegu raptem miałam, ale jednak... Wodę wspominam jako niezwykle orzeźwiającą.
W międzyczasie panowie ogarnęli kajak, wylali wodę, połapali wiosła. No i
popłynęliśmy dalej. Pierwszy ogląd był taki, że nie ma telefonu – no umówmy
się, to już wiedziałam wypadając, w locie jakby. Potem się okazało, że nie mam również
paru innych rzeczy. Wypłynęły, utonęły. Nie wyobrażacie sobie, jak szybko
ubrania idą na dno! A ta otchłań czarna! Hańcza Czarna! Nawet przez myśl mi nie
przeszło, żeby nurkować i szukać. Dwie osoby z sąsiednich wywrotek utkwiły na
kilka chwil pod kajakami. Oni to chwile grozy przeżyli. Inna, niepływająca (w
sensie nieumiejąca) złapała się drzewa i małpę udawała. Przerażenie zagościło
na naszych twarzach. Ale pozbieraliśmy się w miarę szybko i popłynęliśmy dalej. Zresztą
wyjść się nie dało, bagniste brzegi wciągały po pachy. No, może po kolana ale
to i tak nic przyjemnego.
Po kilku
chwilach zrobiło mi się zimno. No cóż, na sobie miałam tylko bikini i krótkie spodenki,
w których dopiero co pływałam. Reszta ocalałych ubrań mokra. Na szczęście
ratownik, który był za nami bo my znowu na końcu, poratował mnie ciepłą bluzą. Potem
musiałam ją oddać, ale wtedy kto inny wcisnął mi suche spodenki – męskie były,
ale przynajmniej do kolan. I tak dotarłam jakoś do domu.
Tak poza moimi
utraconymi skarbami, to jeszcze ze dwie komórki i komplet dokumentów się poszedł...
pływać.
Teraz mamy co
wspominać i z czego się śmiać. Dobrze, że żyjemy ;)
No i jakby nie było, opalona wróciłam!
Ps.
Więcej fotek nie ma. Poszły
na dno... ho ho...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz