poniedziałek, 12 czerwca 2017

Czarna otchłań



„Jejku jejku mówię Wam,
jaki spływ za sobą mam”

Czarna toń pochłonęła telefon i pół plecaka ubrań. No bo po co zapinać plecak na kajaku? A tak w ogóle, KTO ZABIERA TELEFON NA SPŁYW?? Człowiek jednak uczy się całe życie... Generalnie spływ był ok. Zaczęło się super. Piękna pogoda, słońce, przepiękne widoki wokół Czarnej Hańczy. Wioślarz za plecami. A księżniczka leży i relaksuje się.
W pewnym momencie ratownik zamykający stawkę zaczął nas poganiać. No cóż, księżniczką będę innym razem, do wiosła! Razem szło zdecydowanie lepiej. 


Chociaż na każdym zakręcie mój partner z kajaka przestawał wiosłować, nie wiem czy nie mógł odpoczywać na prostej? I wtedy traciliśmy sterowność – z przodu się nie da. No chyba, że jest się jakimś mistrzem wioślarstwa – ja nie jestem. No więc, co podgoniliśmy, to się pokręciliśmy. I tak pod koniec znów byliśmy ostatni.
Rzeka spokojna, wody po kolana, żadnego zagrożenia. W międzyczasie przerwa na lądzie, ognisko, kiełbaski, piękne miejsce zaprzyjaźnionej leśniczówki. Po godzince przerwy ruszyliśmy dalej.
No i znowu, rzeka spokojna, wody po kolana, relaks. I nawet mój wioślarz z tyłu zaczął żwawo wiosłować, to ja nie musiałam.
Aż tu nagle...
Leżały trzy kajaki, plus podobno jeszcze dwa przed nami, ale tego już nie widziałam. Za zakrętem musieli być. I nagle okazało się, że zrobiło się głęboko – ja przynajmniej nie miałam gruntu. Kazali płynąć do brzegu, to płynęłam. A w głowie myśl, że rzeka, że wiry, że niebezpiecznie, więc płynęłam tym szybciej. Kilka metrów do tego brzegu raptem miałam, ale jednak... Wodę wspominam jako niezwykle orzeźwiającą. 
W międzyczasie panowie ogarnęli kajak, wylali wodę, połapali wiosła. No i popłynęliśmy dalej. Pierwszy ogląd był taki, że nie ma telefonu – no umówmy się, to już wiedziałam wypadając, w locie jakby. Potem się okazało, że nie mam również paru innych rzeczy. Wypłynęły, utonęły. Nie wyobrażacie sobie, jak szybko ubrania idą na dno! A ta otchłań czarna! Hańcza Czarna! Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby nurkować i szukać. Dwie osoby z sąsiednich wywrotek utkwiły na kilka chwil pod kajakami. Oni to chwile grozy przeżyli. Inna, niepływająca (w sensie nieumiejąca) złapała się drzewa i małpę udawała. Przerażenie zagościło na naszych twarzach. Ale pozbieraliśmy się w miarę szybko i popłynęliśmy dalej. Zresztą wyjść się nie dało, bagniste brzegi wciągały po pachy. No, może po kolana ale to i tak nic przyjemnego.
Po kilku chwilach zrobiło mi się zimno. No cóż, na sobie miałam tylko bikini i krótkie spodenki, w których dopiero co pływałam. Reszta ocalałych ubrań mokra. Na szczęście ratownik, który był za nami bo my znowu na końcu, poratował mnie ciepłą bluzą. Potem musiałam ją oddać, ale wtedy kto inny wcisnął mi suche spodenki – męskie były, ale przynajmniej do kolan. I tak dotarłam jakoś do domu.
Tak poza moimi utraconymi skarbami, to jeszcze ze dwie komórki i komplet dokumentów się poszedł... pływać.
Teraz mamy co wspominać i z czego się śmiać. Dobrze, że żyjemy ;)
No i jakby nie było, opalona wróciłam!
Ps.
Więcej fotek nie ma. Poszły na dno... ho ho...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz