Londyn zobaczyłam w październiku 2013r. W zasadzie można by było powiedzieć, że była to wycieczka pt.: Biegiem po Londynie… Dlaczego? Ano
dlatego, że była to wycieczka grupowa, z przewodnikiem, wszystko zorganizowane,
takie tam… Plusy? A i owszem – o nic się nie martwiłam. Nie interesowało mnie
zakwaterowanie , wyżywienie też nie bardzo, program zwiedzania przejrzałam, a
jakże, ale niewiele mi mówił spis atrakcji przygotowany przez „zaprzyjaźnione”
biuro. Bo i po co, skoro przewodnik o wszystko zadba, wszystkim się zajmie,
wszystkiego dopilnuje – w obliczu takiej perspektywy moje lenistwo zwyciężyło!
Ale… no właśnie, było jakieś ALE.
Po pierwsze fakt, że nie przygotowałam się do zwiedzania
teoretycznie, nie wykonałam żadnej pracy w tym kierunku, choćby minimum, spowodował, że teraz
niewiele pamiętam… Przewodnik oczywiście opowiadał bardzo dużo, ale mimo, że
potrafi to robić bardzo interesująco, czasem jednak przynudzał… No i jak
człowiek zgubi wątek… to już potem trudno zaskoczyć. Więc byłam, widziałam,
wysłuchałam i… zapomniałam. Dlatego w tym opisie mało będzie opisu… Za to będą
zdjęcia – bo na szczęście zabrałam aparat fotograficzny, który mimo braku
słońca spisał się całkiem nieźle. Zresztą sami ocenicie, czy fotki są ok.
Po drugie hotel, w którym mieszkaliśmy, poza tym, że był
czysty, oferował przestronne pokoje oraz całkiem smaczne śniadanie (bo tylko
śniadanie), znajdował się daleko. Daleko do wszystkiego… Do metra niby blisko,
ale trzeba było podjechać autokarem (z uwagi na dość wysoką średnią wieku
wycieczki, 2 kilometrowe spacery nie wchodziły w grę), do kolejki podmiejskiej
blisko, ale potem przesiadki, lotnisko blisko, ale to nas nie interesowało.
Więc odpadły wieczorne spacery po centrum i wchłanianie klimatu wielkiego
miasta. Bo trzeba było wracać. A podróż do centrum trwała 40 minut w najlepszym
przypadku. Oczywiście, Londyn to wielkie miasto, w końcu to największa stolica
w Unii Europejskiej, ale nie można było bliżej? Teraz już wiem, że gdybym
pojechała tam znowu sama, wybrałabym zdecydowanie inne miejsce, bliżej centrum
lub przynajmniej bliżej metra…
Po trzecie przewodnik, jako że jak już wspomniałam był
„zaprzyjaźniony”, pozwalał sobie na pewne, jakby to ująć, rozluźnienie…
Traktował nas po kumpelsku, co było bardzo miłe i fajne, ale odnosiliśmy
wrażenie, że nie stara się wystarczająco – bo skoro stały klient wycieczkę
zamawia, to po co? I to w kuluarach wybrzmiało kilkakrotnie… Brakowało chwilami
zaangażowania. O Primark musiałam walczyć jak lew! Ale o tym później.
To tyle tytułem wstępu.
Wniosek: wycieczki organizowane samodzielnie WYGRYWAJĄ! (Co
nie znaczy, że więcej nie pojadę na taką grupówkę…;)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz